14 maja 2015

Podkład idealny? Matujący L'Oreal Infallible 24h-Matte, 11 Vanilla :)

Długo myślałam, że matujący podkład równa się efekt maski na twarzy, płaski i nienaturalny makijaż, dlatego szerokim łukiem omijałam tego typu kosmetyki. Wybierając podkład dla siebie zawsze kieruję się tym, by czuć się w nim komfortowo i pewnie, ale by wyglądał on na mojej twarzy lekko i delikatnie. Z ogromną ciekawością podeszłam do testowania nowego podkładu L'Oreal Infallible 24h-Matte, gdyż po pierwsze była to dla mnie zupełna nowość, a po drugie marka L'Oreal jest jedną z moich ulubionych i najbardziej sprawdzonych.


Szybko okazało się, że znalazłam swój ideał! Podkład ten wygląda na buzi po prostu niesamowicie - po każdej aplikacji czuję się, jakbym wyszła od makijażystki. Cera wygląda perfekcyjnie, idealnie przykryte są wszelkie niedoskonałości, ale jednocześnie nie mamy efektu maski. Podkład wygląda na twarzy lekko i tak dobrze się w nią wtapia, że jest niewidoczny - nie odcina się na suchych skórkach czy niedoskonałościach. Czasem przy użyciu innych podkładów z bliska widać, że  wchodzi nam on w pory i odcina od reszty twarzy, podkreślając je przy okazji, a nie przykrywając - tutaj nic takiego się nie dzieje. L'Oreal Infallible 24h-Matte tak pięknie daje się rozprowadzić po twarzy i tak dobrze z nią stapia, że możemy zapomnieć o tym, że chwilę temu nałożyłyśmy go na twarz, a jednocześnie wyglądać nieskazitelnie. 


Szczerze - w życiu nie miałam podkładu, który nie dość, że byłby na twarzy niewidoczny, to jeszcze niewyczuwalny, a to zasługa jego bardzo nietypowej konsystencji. Opisałabym ją jako kremową, ale jednocześnie suchą, taką pudrową - podkład w ogóle nie jest lepki czy tłustawy, a rozprowadzany na cerze w dotyku wydaje się być jak podkłady w kompaktach czy pudrach. Bardzo szybko wchłania się w skórę i od tej chwili nie ma mowy o tym, by porobić sobie nim smugi czy nierównomiernie go rozetrzeć. Czasem zdarzało mi się, że dotykałam dłonią skóry po nałożeniu na nią jakiegoś podkładu i kosmetyk ten ścierał się, zostawał mi na dłoni czy na ubraniu, czego po prostu nie znosiłam. Na twarzy jest lekki jak piórko, nawet w słoneczne dni czuję, że moja skóra pod nim oddycha. I w dodatku jest matowa naprawdę przez 24 godziny! Miałam okazję wypróbować go w taki dzień, gdy nałożyłam go bardzo wcześnie rano przed pracą i uczelnią, utrzymałam go na mojej twarzy calutki dzień, a wieczorem przed wyjściem na imprezę nic nie poprawiałam. Utrzymał się w nienagannym stanie do samego powrotu do domu nad ranem! 

Jeśli miałabym wskazać jakąś wadę to to, że odcień delikatnie ciemnieje - nie jest to jakaś wielka zmiana, ale warto mieć ją na uwadze i zdecydowanie nie wybierać odcienia nawet odrobinę ciemniejszego, a ten idealnie dobrany do naszej skóry. No i największa wada? Cena! 60 zł za tak malutkie opakowanie to dla wielu z nas naprawdę dużo, chociaż podkład jest dość wydajny. Nawet w promocji nie wychodzi zbyt korzystnie, ale L'oreal ma takie ceny - cóż, jakość też przy tym jest na wysokim poziomie, więc tym razem warto. Pewnie też pojawi się w drogeriach internetowych za połowę ceny drogeryjnej, wtedy na pewno się na niego skuszę!


2 maja 2015

Nowości drogerii Rossmann :)

Dzisiaj zaglądamy razem do kolejnego pudełka Programu Nowości drogerii Rossmann, które jakiś tydzień temu do mnie dotarło. A w nim co? Same skarby!



Zawsze bardzo bałam się samoopalaczy, dlatego o przetestowaniu mgiełki arganowej samoopalającej oraz rajstop w spray'u od Eveline myślałam jak o prawdziwym wyzwaniu :) Bardzo ciekawa byłam pędzla Sense and Body do aplikacji kremów CC, BB i pielęgnacyjnych - do tej pory myślałam o czymś takim jak o zbędnym gadżecie, a jak okazało się w rzeczywistości? O tym już niedługo. Na początku myślałam, że maskara do brwi Maybelline New York Brow Drama będzie kolorowa i pozwoli mi ładnie wypełnić brwi - okazało się jednak, że jest to transparentny kosmetyk jedynie do ich układania. Lakier do paznokci Maybelline Color Drama to piękny, iście wiosenno-letni błękit. Serum do włosów Chi Kardashian Beauty wzbudziło we mnie podekscytowanie z powodu czarnuszki w składzie - kiedyś stosowałam na włosy czysty olej z czarnuszki i bardzo podobały mi się efekty. Jak będzie tym razem? :)


Olejek do ciała Evree Power Fruit nie mógł trafić w moje ręce w bardziej odpowiednim momencie - teraz moja skóra bardzo potrzebuje porządnego nawilżenia i regeneracji :) Pomadki ochronne Nivea to prawdziwy klasyk - Soothe&Protect przetestuję z radością! A tampony zawsze się przydadzą, chociaż żadna to nowość - po prostu do tej pory z tego co kojarzę na rynku największym rozmiarem był Super, a teraz mamy jeszcze Super Plus. I jeszcze preparat do sprzątania kuchni i uporczywych plam z Ajax - bardzo się przyda na pewno!

Tradycyjnie na blogu będą pojawiały się recenzje tych kosmetyków :) Czego jesteście najbardziej ciekawe? Planujecie już jakiś zakup nowości?

24 kwietnia 2015

Garnier Naturals Płyn micelarny 3w1 - skóra normalna i mieszana

Gdy przychodzi pora na zmycie makijażu, bywają takie dni, kiedy nawet na to nie starcza siły, a jedyna rzecz o której jestem w stanie myśleć, to moja własna poduszka. Nie wyobrażam sobie jednak pójścia spać bez uprzedniego zmycia makijażu, dlatego od płynu micelarnego wymagam tego, by szybko i bezproblemowo pomógł mi się go pozbyć. Szczególną uwagę zwracam na to, czy płyn radzi sobie z makijażem oczu, bo to głównie tą strefę twarzy zmywam płynem. Resztę dodatkowo oczyszczam zawsze żelem do mycia twarzy. Zatem, płyn micelarny musi sobie radzić ze wszystkimi kosmetykami do makijażu oczu, nie rozmazując ich po twarzy i nie wymuszając pocierania, które później skutkuje przykrymi podrażnieniami skóry. 



Płyn Garnier Naturals jest niezwykle popularny wśród was, zwłaszcza ta różowa wersja do skóry wrażliwej. Mi wpadł w ręce najpierw ten zielony, do skóry normalnej i mieszanej i miałam nadzieję, że też okaże się warty polecenia. Tak też się stało - płyn micelarny Garnier Naturals do skóry normalnej i mieszanej zagościł w mojej łazience na długo, i jeszcze długo w niej pozostanie. Jest to jeden z najszybciej zmywających makijaż płynów, jakie miałam. Wystarczy przyłożyć na chwilę wacik do powieki, a następnie 2-3 razy przejechać nim po rzęsach i już możemy się pożegnać z tuszem, a nawet eyelinerem. I to bez rozmazywania go po twarzy - wszystko zostaje na płatku kosmetycznym! Płyn nie podrażnił mojej skóry, ani nie szczypał w oczy. Jest bardzo delikatny, a nawet wykazuje zauważalne działanie nawilżające na skórze :) Zauważyłam również, że skóra odświeżona nim o poranku na długo pozostawała dobrze zmatowiona - wydaje mi się, że płyn ten pomaga regulować wydzielanie sebum. Taka butla starczyła mi na niesamowicie długo - około 3-4 miesiące przy codziennym stosowaniu.Teraz pora na przetestowanie różowej wersji :)


A jaki jest wasz sposób na demakijaż? :)

19 kwietnia 2015

Żel pod prysznic pachnący jak żelki wisienki Haribo?! Playboy #generation Juicy Cherry

Wisienki z Haribo kojarzą mi się niezwykle miło - z corocznymi wakacjami spędzanymi z rodzicami nad polskim morzem, w tej samej, znanej już jak własna kieszeń miejscowości, która stała się takim moim drugim, wakacyjnym domem. Spacery tuż przy plaży i granatowy straganik z żelkami na wagę, na którym zawsze z radością nabywałam kilka wisienek, które smakowały po prostu rewelacyjnie. A potem relaks na plaży, przy zachodzie słońca, z moim psiakiem opierającym głowę na moich kolanach. Nie ważne, że nie była to gorąca Bułgaria czy piękna Czarnogóra - mi niczego wtedy nie brakowało.

Często mam tak, że gdzieś poczuję jakiś zapach i od razu przed moimi oczami pojawia się jakieś wspomnienie. Bardzo często pewne zapachy mocno wiążą się z moją przeszłością, z wydarzeniami z mojego życia - a ja jestem na nie bardzo wyczulona. Kiedy więc żel pod prysznic Playboy #generation o zapachu Juicy Cherry wpadł w moje ręce, zakochałam się w nim od pierwszego powąchania ;)


Kiedy tylko poczułam ten soczysty zapach moich ukochanych, wisienkowych żelek, od razu przepadłam. Jest on słodki, kuszący, ale nie nachalny - nie sądzę, by prędko się znudził. W dodatku utrzymuje się on na skórze dłużej niż tylko tuż po prysznicu. Jeśli tak jak ja martwisz się, że żel ten może wysuszać skórę w czasie prysznica - czas przestać się martwić :) Żel ten może nie należy do jakiś nawilżających, ale też nie ma złego wpływu na skórę, nawet tak suchą jak moja. Jego konsystencja jest kremowa, szybko zmienia się w przyjemną, otulającą piankę. Warto zwrócić na niego uwagę! :)


A Wy miałyście kiedyś jakieś kosmetyki, których zapachy kojarzyły Wam się z produktami spożywczymi? :)

29 marca 2015

Największy ulubieniec ostatnich miesięcy - szampon Dove Advanced Oxygen&Moisture

Wracam do was po przerwie - niby nie krótkiej, ale też nie jakiejś specjalnie długiej, a za to pełnej zmian w moim życiu. Ogromnych zmian i mnóstwa zajęć, co właśnie było powodem tej przerwy - jednym słowem działo się ;) Ale mam to do siebie, że na szczęście szybko się klimatyzuję i przyzwyczajam do nowych sytuacji, dlatego z pozytywnym nastawieniem wracam do tego, co lubię najbardziej :)

Dzisiaj powiem Wam krótko o ulubieńcu, który od dawna czekał w folderze zdjęć kosmetyków oczekujących w pierwszej kolejności na recenzję, a i mocno sobie zasłużył na miano największego ulubieńca ostatnich kilku miesięcy. A jest nim szampon do włosów cienkich, delikatnych i pozbawionych lekkości Dove Oxygen&Moisture. 



Moje suche, od połowy długości zniszczone włosy, cienkie i oklapnięte, w końcu zostały pobudzone do życia. Szampon genialnie podniósł je u nasady, dodał objętości, odświeżył i przedłużył czas między kolejnymi myciami. O nawilżeniu już nie wspomnę! Teraz moje włosy są mięciutkie, gładkie, nie ma żadnych odstających kosmyków. Fryzura pięknie się układa, stała się podatniejsza na stylizację, zachwyca mnie zdrowym blaskiem :) 

Stosowanie jest wygodne i przyjemne - szampon ma żelową konsystencję, łatwo rozprowadza się po włosach, dobrze pieni i bardzo świeżo pachnie. Opakowanie również ma same zalety - miękka tubka pozwala nam na zaoszczędzenie miejsca w kosmetyczce podczas wyjazdów, ale jest na tyle duża, że szampon starczy nam na długo. Z łatwością wydostaniemy go z opakowania, nawet gdy zostanie nam go już niewiele. W dodatku bardzo podoba mi się jego design :) Cena jest wyższa niż przeciętnych szamponów, ale za takie efekty, dużą tubę i sporą wydajność mogę zapłacić nieco więcej.
Jestem bardzo ciekawa pozostałych kosmetyków z tej linii, na pewno jak tylko skończą mi się zapasy odżywek, sięgnę po nie :) 


A Wy miałyście jakiś kosmetyk z linii Oxygen&Moisture, który możecie polecić? A może inne linie Advanced Hair Series od Dove spisują się równie dobrze? Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii!

7 marca 2015

Carmex w nowym wydaniu! Słodki zapach owocu granatu :)

Wśród nowości drogerii Rossmann, które testowałam w styczniu, zaprezentowanych w tym poście, wiele z Was wypatrzyło nową wersję balsamu do ust kultowej marki Carmex. Byłyście bardzo ciekawe, jak się sprawdził, a ja postanowiłam jak najszybciej podzielić się z Wami moją opinią o nim. Szczególnie, że jest to pierwszy Carmex, jaki kiedykolwiek testowałam :)


Nigdy mnie nie kusiły zbytnio pomadki Carmex - słyszałam o nich wiele dobrego, ale szczerze mówiąc... odpychała mnie ich oprawa graficzna. Jestem wzrokowcem, lubię otaczać się ładnymi rzeczami (nawet jeśli chodzi tylko o kosmetyki) i od dawna odpychały mnie te krzykliwe, żółto-czerwone opakowania Carmex. No i co tu dużo mówić - przekonałam się jak bardzo wiele traciłam, rezygnując z zakupu tylko przez kolorystykę opakowania. Okazało się bowiem, że pomadka Carmex cudownie nawilża moje usta, które szczególnie cierpią przez ostatnią kapryśną pogodę. Od razu po nałożeniu pomadki na usta, ich skóra staje się elastyczna, mięciutka i przestaje pękać. Ewentualne ranki pod jej wpływem znacznie szybciej się goją. Wiele osób krytykuje zapach Carmexa, ale mi on naprawdę przypadł do gustu. A smak? Faktycznie niezbyt przyjemny, ale ja zdecydowanie nie należę do "zjadaczy" pomadek - bardzo tego nie lubię, a i oblizywanie ust źle na nie wpływa, dlatego też nie "smakuję" pomadki Carmex. Myślałam, że charakterystyczny dla Carmexa efekt chłodzenia ust będzie mi przeszkadzał zimą, ale na szczęście tak się nie stało. Mam ją zawsze w torebce i sięgam za każdym razem, gdy tylko moje usta zaczynają się przesuszać. Carmex błyskawicznie radzi sobie z tym problemem. 

Ciekawa jestem tego klasycznego Carmexa, ale wersja Pomegranate tak bardzo przypadła mi do gustu, że nie wiem czy coś ją przebije :)

A Wy którą wersję Carmexa lubicie najbardziej? Tą dostaniecie już wkrótce w drogeriach Rossmann.

28 lutego 2015

Dermedic Normacne Preventi - krem na noc oraz na dzień - jak się spisały?

Zawsze zastanawiałam się, jak duże znaczenie ma stosowanie dwóch kremów: na dzień i na noc z tej samej serii, wzajemnie wzmacniających pożądany efekt i wspierających swoje działanie. Czy dzięki temu szybciej uzyskamy wszystko to, co obiecuje producent, czy może po prostu działanie to będzie bardziej widoczne? Przyznam, że prawie nigdy w tym samym czasie nie używałam takiego zestawu, pochodzącego z tej samej linii. Kiedyś nawet uważałam, że przecież krem to krem i nie ma żadnej różnicy, czy jest on na dzień, czy na noc. Przekonałam się jednak, jak bardzo może różnić się działanie kremu na dzień i na noc, a także jak bardzo pozytywny wpływ na ostateczny efekt ma stosowanie kremów z tej samej linii.

Przedstawiam Wam dwa kremy marki Dermedic, pochodzące z linii Normacne Preventi, przeznaczonej dla skóry mieszanej i tłustej, ze skłonnością do trądziku.


Pierwszy z nich to matujący krem na dzień.




Drugim jest regulująco-oczyszczający krem na noc.




Jaka była aktualnie (przed rozpoczęciem kuracji) moja skóra i czego potrzebowała?

- Moja skóra lubiła przetłuszczać się szczególnie w strefie T, a od czasu do czasu przesuszać na policzkach. Chociaż stan mojej skóry i jej potrzeby często się zmieniają, tuż przed rozpoczęciem stosowania kremów była to zdecydowanie cera mieszana i dość kapryśna. Potrzebowałam więc przede wszystkim nawilżenia, ale lekkiego - takiego, który nie będzie zwiększał przetłuszczania się mojej skóry.
- Zmatowienie - szczególnie we wspomnianej strefie T, to było jedno z moich oczekiwań w stosunku do kremów. 
- Delikatne działanie - nie chciałam, żeby krem wysuszył moją skórę, a tym bardziej ją podrażnił.
- Zredukowania ewentualnych drobnych wyprysków do minimum - nie mam skłonności do trądziku, a zapchane, zaczerwienione pory zdarzają mi się rzadko, ale jednak - jeśli można by ograniczyć pojawianie się wyprysków do niemalże zera, czemu miałabym tego nie oczekiwać? :)
- Zmniejszenie widoczności porów - wiele razy walczyłam z moimi dość widocznymi porami na nosie i brodzie, zwykle bezskutecznie. Dermedic już kiedyś jednak pokazał, że potrafi zmniejszyć ich widoczność i o takim właśnie działaniu kremów marzyłam.
- Poprawa kolorytu skóry - gdyby nie czerwone plamki i nierówny koloryt skóry, mogłabym praktycznie zrezygnować z podkładu. Nie mam wiele do przykrycia, ale uwielbiam, kiedy moja twarz ma jednolity, zdrowy odcień. Gdyby krem mógł poprawić koloryt mojej cery, byłabym przeszczęśliwa.

Jak stosowałam kremy?
Oba kremy stosowałam równocześnie, zgodnie z ich przeznaczeniem rano oraz wieczorem. Codziennie, systematycznie, bez żadnych przerw przez miesiąc. Jako, że oba kremy testowałam, postanowiłam ocenić je głównie wspólnie, jako działanie będące wynikiem ich połączenia.

Jakie efekty uzyskałam?
- Najbardziej zadowolona jestem z tego, że kremy te zmniejszyły u mnie widoczność porów! Skóra dzięki temu wygląda na zdrowszą, gładszą, czystszą.
- W związku z porami skórnymi zauważyłam jeszcze jedno działanie - prawie wcale nie zdarza mi się już, by się zapychały i zamieniały w bolesne, czerwone wypryski. Jeśli już jakiś malutki drobiazg się pojawi, bardzo szybko znika - zanim w ogóle stan zapalny zdąży się rozwinąć. Gojenie się takich krostek trwa dzień, maksymalnie dwa, znikają więc błyskawicznie :)
- Skóra była zaskakująco zmatowiona - znacznie dłużej utrzymywał się na niej podkład w nienagannym stanie i prawie przez cały dzień skóra wyglądała tak, jakby była oprószona transparentnym pudrem matującym. Nie błyszczała się, ale też nie wyglądała jak maska, jak po niektórych pudrach. Efekt ten prezentował się bardzo naturalnie, czyli dokładnie tak, jak lubię!
- Skóra była nawilżona, a stan ten jednolicie pokrywał całą twarz - nie tylko przesuszona wcześniej skóra na policzkach stała się gładka i mięciutka, ale również ta w strefie T - w dodatku bez zbędnego obciążenia!
- Moja cera wygląda zdrowiej i promienniej - nie świeci się, ale też w ładny sposób odbija światło, przez co otrzymałam efekt tzw. młodzieńczego blasku :) Koniec z poszarzałą, zmęczoną twarzą! Teraz jest ona pełna energii i radości z życia ;)

Co mogłoby być lepsze?
- Byłabym zachwycona, gdyby kremy w bardziej widoczny sposób wpłynęły na koloryt mojej skóry, ujednolicając go na tyle, bym mogła spokojnie od czasu do czasu rezygnować z podkładu. 

Co spodobało mi się podczas stosowania kremów?
- Wygodne i higieniczne opakowania - jak dla mnie jedyne odpowiednie dla kremów, czyli takie, do których nie wkłada się palców. Buteleczka z pompką pozwala nam na komfortowe użycie kremu bez przenoszenia do niego bakterii z dłoni. Dzięki temu krem pozostaje dłużej świeży i zachowuje swoje wartościowe działanie.
- Lekka konsystencja - myślałam, że krem na noc będzie znacznie cięższy od kremu na dzień, jednak nic takiego nie ma miejsca - oba są cudownie lekkie, mają konsystencję, którą nazwałabym żel-kremem :) Błyskawicznie się wchłaniają i nie pozostawiają nieprzyjemnej warstewki na twarzy.
- Mają śliczny, świeży zapach, który bardzo umila stosowanie.
- Z łatwością rozprowadzają się po twarzy.

Czy gołym okiem zauważyłam jakieś różnice w obu kremach?
- Jeśli chodzi o takie rzeczy, które możemy zauważyć od razu po użyciu, to przede wszystkim to, że krem na dzień matuje skórę. Widoczne jest to chwilę po wchłonięciu się kremu. Ten na noc natomiast świetnie koi skórę - jeśli tuż przed nałożeniem były na niej jakieś zaczerwienienia, np. spowodowane wietrznym i zimnym dniem czy też demakijażem, znikają one po chwili.


Komu poleciłabym oba kremy?
- Jak już wspominałam, nie jestem osobą mającą problem z trądzikiem, więc tak naprawdę nie jestem najważniejszą grupą docelową dla tych kremów, a mimo to jestem nimi zachwycona. Przede wszystkim dlatego, że są lekkie i jednocześnie spełniają wszystkie potrzeby mojej kapryśnej, zmiennej skóry. Jeśli więc masz podobne wymagania, jak ja - ta seria może być właśnie dla Ciebie :)
- Jestem bardzo ciekawa, jak seria sprawdziłaby się u osób z trądzikiem - czy któraś z Was boryka się z tym problemem i przetestowała kremy na własnej skórze? Dajcie znać!

Dostępność...
Jeśli chciałybyście się skusić na te kremy i przekonać się, czy i u was zdadzą egzamin, tutaj możecie sprawdzić gdzie najbliżej waszego miejsca zamieszkania znajduje się apteka, w której dostępne są kosmetyki Dermedic. Wystarczy wpisać kod pocztowy lub województwo. Na tej samej stronie znajdziecie również odnośnik do aptek internetowych, gdzie możliwe są zakupy on-line. 
http://www.dermedic.pl/

19 lutego 2015

Nowa pomadka Wibo - Matte Intense Rouge w ocieniu nr. 1

Pamiętacie jeszcze szał na pomadkę Wibo Eliksir? W ogóle się nie dziwię, że są one w zasadzie do dzisiaj równie popularne, co na początku. Stały się one takim kosmetycznym hitem, że często spotykałam się z wypowiedziami, gdzie wiele z Was wręcz nazywała ją tańszym zamiennikiem pomadek kultowej marki MAC. Nie wiem ile w tym prawdy, gdyż pierwszy raz z MAC jest jeszcze przede mną, ale muszę potwierdzić, że Eliksir spisał się u mnie rewelacyjnie. Pora na nowość od Wibo!

Wkrótce w drogeriach Rossmann pojawi się nowa pomadka marki Wibo - Matte Intense Rouge, która będzie częścią kolekcji Boutique de beaute. Pomadka dostępna będzie w 4 różnych odcieniach.



Opis producenta: ,,Długotrwała pomadka do ust o właściwościach nawilżających i wygładzających. Zawarte w niej woski chronią przed wysuszeniem. Sprawiają, że usta są aksamitnie, gładkie i elastyczne. Subtelny zapach i piękny kobiecy kolor gwarantuje perfekcyjne wykończenie każdego makijażu na wiele godzin."


Kolor tej pomadki mnie po prostu oczarował - jest to taka wyrafinowana, elegancka, stonowana czerwień delikatnie wpadająca w wiśnię. To dokładnie taki odcień, jaki uwielbiam - nie żadna landrynka czy wściekła, krzykliwa, wręcz wulgarna czerwień. Ta pomadka jest przepiękna i potrafi zdziałać cuda - dać nam niezwykłe poczucie kobiecości i seksapilu. Dla takiego efektu wiele jestem w stanie poświęcić - a przy tej pomadce niestety trochę poświęcić musiałam... Okazało się bowiem, że nie należy ona do najłatwiejszych w użyciu - sztyft bardzo opornie uwalnia pomadkę, nie chce jej pozostawić na ustach. Trzeba dość dużo czasu poświęcić na to, by nałożyć na usta wystarczającą warstwę, a przy okazji by zrobić to precyzyjnie. Kiedy już jednak się to uda, na ustach pojawia się rewelacyjna, matowa czerwień. Niestety, ta pomadka ma tę wadę, którą mają prawie wszystkie matowe pomadki - wysusza usta. Cóż, nie dość że podkreśla suche skórki, to jeszcze sama doprowadza do ich powstawania. Czasem, gdy chcę mieć tę piękną czerwień na ustach, a nie mam czasu na aplikację pomadki, najpierw smaruję usta balsamem nawilżającym czy masełkiem, a dopiero potem nakładam pomadkę. Co prawda tracę wtedy ciekawy efekt matu, ale usta i tak wyglądają rewelacyjnie. Pomadka w obu przypadkach trzyma się na ustach zadowalająco długo, a ściera równomiernie.

Podsumowując - myślę, że chociaż pomadka sprawia trochę trudności i wymaga od nas pewnych poświęceń, to jednak efekt jest tego jak najbardziej wart! 
 



Jestem bardzo ciekawa, jak wyglądałyby na moich ustach pozostałe odcienie.

Zdarza Wam się kupować pomadkę, która nie jest zbyt łatwa w stosowaniu, dla pięknego efektu, który gwarantuje?

14 lutego 2015

Nowości drogerii Rossmann, które testowałam w styczniu

Dawno już nie pokazywałam Wam pudełka z Programu Nowości, dlatego dzisiaj postanowiłam podzielić się z wami zapowiedziami nowych kosmetyków, które miałam przyjemność testować w styczniu. Większość kosmetyków na stronie Rossnet.pl posiada informację, że będzie dostępna w marcu, ale z doświadczenia wiem, że kosmetyki te pojawiają się w drogerii wcześniej.





Recenzje kosmetyków, tak jak do tej pory, będą się pojawiały na blogu ;) 

Którego kosmetyku jesteście ciekawe najbardziej? Miałyście już okazję przetestować któryś z nich?

3 lutego 2015

Przeczytane w styczniu - 52 books challenge


Od zawsze kochałam książki - już moje wczesne dzieciństwo było przepełnione ich zapachem, a każdy dzień kończył się wspólnym czytaniem z mamą, które do dzisiaj wspominam. Wiem, że już jako czteroletnia dziewczynka zaczęłam sama czytać książki, bo wciąż było mi mało. Nawet wtedy gdy po czytaniu książki przez naszą przedszkolankę wszystkie dzieci biegły się bawić, ja koniecznie chciałam wiedzieć, co będzie dalej. I wtedy było już wiadomo, że książki będą ogrywały ogromną rolę w moim życiu. Nigdy nie zapomnę też mojej pierwszej przyjaźni z dziewczynką z przedszkola, która tak samo jak ja kochała czytać i z którą już jako nieco starsza biegałam do osiedlowej biblioteki dla dzieci i młodzieży, by tam spędzić czas między regałami, wybierając idealne dla nas pozycje, a także aż do zamknięcia siedzieć w czytelni. I tak co drugi czy trzeci dzień, bo wypożyczone książeczki pochłaniałyśmy błyskawicznie, leżąc na moim balkonie ;)

Dziś książka jest ze mną zawsze w podróży (to właśnie z książkami kojarzą mi się wakacyjne wyjazdy i okropnie ciężkie walizki, bo obowiązkowo zabieranych 5-6 książek jednak bardzo dużo waży...), a przede wszystkim na co dzień - zawsze w torebce, w tramwaju, w przerwie między zajęciami, często także w pracy (oj tak, taka praca w której można czytać to skarb!). 

W te święta od rodziców dostałam elektroniczny czytnik książek Kindle - moje marzenie :) Widać, kto na tym świecie zna mnie najlepiej ;) Mimo że zapach książek zawsze mnie uzależniał, a trzymanie ich w dłoni było wspaniałym uczuciem, to jednak z radością przeskoczyłam na to urządzenie - bo mogę mieć je zawsze ze sobą, bez dodatkowego ciężaru, a co za tym idzie mieć przy sobie niejedną książkę w tym samym momencie (np. gdy wyjeżdżam, czy jestem już przy końcu książki i wiem, że będę szybko potrzebowała następną). Co ciekawe, okazało się że znacznie szybciej dzięki niemu czytam, a w dodatku książki nie zajmują mi miejsca na półkach. 

A że otrzymanie przeze mnie urządzenia zbiegło się z ogłoszeniem popularnego wyzwania 52 books challenge, koniecznie musiałam je podjąć :) Dziś podsumowanie, jakie książki udało mi się przeczytać w styczniu.

Po poprzednim roku przesyconym antyutopiami, serią o wojnie (Jutro) i fantastyką, chętnie sięgnęłam po kilka książek z miłością na pierwszym planie.


Richard Paul Evans - Stokrotki w śniegu
Ile rzeczy, które zrobiliśmy lub powiedzieliśmy naszym bliskim, chcielibyśmy cofnąć, wiedząc jak bardzo ich one zraniły? Drobne sprzeczki, niepotrzebne kłótnie, rzucone bezmyślnie uwagi... A może moglibyśmy chociaż wyeliminować jakieś nasze drobne zachowania, by być lepszym człowiekiem dla otaczających nas ludzi?

Główny bohater książki, James Kier, ma wiele takich błędów na sumieniu - i to błędów dużo poważniejszych. Czas świąt Bożego Narodzenia całkiem przypadkowo staje się okresem, w którym chce on wszystko zmienić i wynagrodzić krzywdy, jakie uczynił nie tylko swoim najbliższym.

"Stokrotki w śniegu" to według mnie obowiązkowa pozycja na święta. Opowiadająca o miłości, błędach, odkupieniu, przebaczeniu i drugich szansach powieść całkowicie stopiła moje serce, wzruszyła mnie i skłoniła do refleksji. To po prostu książka, która w magiczny sposób przypomina o tym, co najważniejsze.

Colleen Hoover - Hopeless
Dość dawno temu zaintrygowała mnie jej okładka i pierwsze miejsce w bestsellerach na dziale ''dla młodzieży'' w Empiku. I chociaż do młodzieży już raczej nie należę :( to jednak skusiłam się, ciekawość wygrała. I warto było - "Hopeless" to wyciskająca łzy historia, którą pochłania się jednym tchem. I chociaż muszę przyznać, że niektóre romantyczne momenty trochę mnie drażniły, gdyż wydawały mi się wydumane, sztuczne i przesłodzone, to jednak historia głównej bohaterki, tak bardzo poruszająca i wstrząsająca, wymazała to lekkie zniesmaczenie wspomnianymi wyżej scenkami. Ostatecznie uznałam, że to była jedna z tych książek, które pamięta się bardzo długo. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, która pojawi się na rynku już w tym miesiącu.



Colleen Hoover - Pułapka uczuć
Sięgnęłam po nią od razu po "Hopeless", mając nadzieję na równie poruszającą historię. Chociaż po kilkunastu pierwszych stronach znów byłam dość rozczarowana natłokiem przesłodkich momentów i obawiałam się, że książka ta okaże się miłosną opowiastką dla nastolatków, to jednak brnęłam dalej i znowu tego nie żałowałam. Historia miłosna bowiem zeszła tak naprawdę na nieco dalszy plan, a wachlarz tematów tej książki bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Miłość matki i córki, miłość brata i siostry, strata ukochanej osoby, poświęcenie, żałoba, podążanie za głosem serca pomimo przeciwności losu... A to wszystko przeplatane poezją, która warta jest każdej sekundy poświęconej na tę książkę. Colleen Hoover po raz kolejny udowodniła mi, że nie warto się szybko poddawać - nie tylko w życiu, ale także jeśli chodzi o czytanie książki ;)

Cecelia Ahern - Love, Rosie
Marzenia są cudowną sprawą - snucie planów na przyszłość, wyobrażanie sobie pierwszej miłości, pierwszego pocałunku, upragnionych studiów, pierwszego samodzielnego mieszkania, pierwszej pracy, szczęśliwego małżeństwa, wspaniałego maleństwa... Myślę, że większość z nas od małego wyobrażała sobie wszystkie te etapy swojego życia, nierzadko również dokładnie określając, jak będą one wyglądały, kiedy i w jakim miejscu na Ziemi nastąpi każdy z nich. Te marzenia to naprawdę piękna rzecz - są dla nas ciągłym wyzwaniem i motywacją, kierunkowskazem dokąd powinnyśmy zmierzać, a także miarą sukcesów, gdy rzeczywistość okazuje się z nimi spójna.

A gdy tak się nie dzieje?

"Love, Rosie" nauczyło mnie, że wtedy życie jest tak samo piękne. I nawet gdy wszystko dzieje się zupełnie przeciwnie z naszymi wyobrażeniami, a my mamy wrażenie, że wszystkie szanse uciekają nam między palcami - to zupełnie naturalna rzecz. Naturalna i piękna jednocześnie, bo przynosząca zupełnie inne, zaskakujące wydarzenia. A to właśnie one mogą okazać się dla nas najcenniejsze.


A jak tam u was czytelnicze osiągnięcia? Czytałyście coś ciekawego? :)

30 stycznia 2015

Dermedic Normacne - preparat punktowy na wypryski

Każda z nas ma przynajmniej jeden kosmetyk, którego obecność docenia w awaryjnych momentach. Taki, który przez większość czasu po prostu sobie gdzieś grzecznie leży i czeka, aż będziemy go na gwałt potrzebowały. Jednym z tego typu produktów jest preparat punktowy na wypryski. W moim przypadku nie jest to absolutny niezbędnik, gdyż moje problemy z cerą, jeśli chodzi o przykre niespodzianki, ograniczają się na szczęście tylko do bardzo sporadycznych, drobnych, czerwonych krostek. Na tyle sporadycznych, że gdy już się pojawiały, zwykle nic z nimi nie robiłam, bo po prostu już od dawna nie miałam w swoich zbiorach żadnego kosmetyku, którym mogłabym przyspieszyć ich gojenie. Odkąd jednak w moje ręce wpadł preparat punktowy Dermedic Normacne, zaczęłam niezwykle cenić sobie jego działanie.

 


Przede wszystkim, przy wieczornej pielęgnacji cery, nakładam go w te miejsca, gdzie pod skórą widzę małe grudki - u mnie zawsze nim pojawi się krostka, najpierw widoczny jest taki lekko zatkany por pod skórą - jeszcze nie czerwony, jeszcze nie wystający, ale już wiadomo, że coś się niedobrego szykuje ;) Dlatego właśnie w te miejsca od razu aplikuję odrobinę preparatu punktowego i zostawiam na noc. Dzięki temu ograniczyłam pojawianie się krostek i wyprysków na mojej cerze do minimum, co jest dla mnie zachwycającym efektem. Preparat ten znakomicie radzi sobie z oczyszczaniem tych przytkanych porów. Stosowanie go jest niezwykle proste - wygodna tubka pozwala nam na nałożenie preparatu w miejsce tego wymagające nawet bez brudzenia sobie dłoni, a kosmetyk ten bardzo szybko się wchłania. 


Zdarza się jednak, że takie zapobieganie nie wystarczy, a niektóre uparte pory i tak przemienią się w czerwoną, widoczną krostkę. Wtedy od razu przystępuję do działania, nakładając warstwę preparatu jak zwykle na noc, a jeśli mam taką możliwość (nie mam makijażu, jestem w domu itp.) również powtarzam czynność rano lub w ciągu dnia. Tak potraktowany wyprysk goi się bardzo szybko - już po pierwszym użyciu przestaje być bolesny i lekko się podsusza. Po dwóch dniach zazwyczaj prawie nie czuć go pod palcem, a po trzecim dniu już prawie wcale nie jest widoczny. Nie raz uratował mnie przed większym wyjściem, imprezą, planowanymi zdjęciami, błyskawicznie usuwając przykrą niespodziankę z mojej twarzy.


Myślę, że nawet jeśli nie mamy trądziku, a tylko co jakiś czas pojawia się na naszej twarzy drobna, pojedyncza krostka, warto mieć ten preparat pod ręką, by czuć się jeszcze pewniej i jeszcze piękniej, a w razie konieczności od razu zadziałać :) Ciekawa jestem, jak sprawdzi się u osób z bardziej widocznymi problemami skórnymi - jeśli stosowałyście, dajcie koniecznie znać!

Dostępność...
Jeśli chciałybyście się skusić na ten preparat punktowy i przekonać się, czy i u was zda on egzamin, tutaj możecie sprawdzić gdzie najbliżej waszego miejsca zamieszkania znajduje się apteka, w której dostępne są kosmetyki Dermedic. Wystarczy wpisać kod pocztowy lub województwo. Na tej samej stronie znajdziecie również odnośnik do aptek internetowych, gdzie możliwe są zakupy on-line. 
http://www.dermedic.pl/

27 stycznia 2015

Original Source Coconut - rajski i słodki żel pod prysznic

W końcu mogę stwierdzić, że naprawdę lubię Original Source, mimo wcześniejszej niechęci do tych kosmetyków. W zasadzie nie wiem, co mi w nich nie pasowało - być może to design opakowania sprawiał, że nie ciągnęło mnie ani trochę do tych żeli pod prysznic czy płynów do kąpieli. Pierwszym powodem, dla którego polubiłam Original Source był żel pod prysznic Karambola, o którym pisałam tutaj. Dzisiaj prezentuję wam drugi dowód na to, że warto skusić się na żele tej marki, a mianowicie żel pod prysznic Original Source Coconut.

 
Co tu dużo mówić - żel ten pachnie po prostu obłędnie kokosowo. Jest słodki, intensywny, otulający - idealny do wieczornej kąpieli. Wycisza, koi, a jego słodycz pozostaje na naszej skórze jeszcze kilka godzin po kąpieli. Jego konsystencja jest bez zarzutu - łatwo się rozprowadza po ciele, nie spływa z dłoni, wytwarza przyjemną i delikatną piankę. Skóra jest dobrze oczyszczona i całkiem nieźle nawilżona jak na żel pod prysznic. Tak duża butla (500 ml) starczy nam na naprawdę długo, gdyż jego wydajność jest bardzo zadowalająca. Pamiętam, że nawet gdy miałam go w wakacje, kiedy to nie wyobrażałam sobie dnia bez nawet trzech pryszniców, i tak końca żelu nie było widać :) Swoją drogą bardzo lubię go za to, że rewelacyjnie pasuje mi na upalne, letnie dni, kiedy to rozbudza mnie i daje poczucie świeżości, a także zimą, kiedy to jest otulający i kojący. Ot, taki idealnie uniwersalny żel, po który mogę bez znudzenia sięgać przez cały rok.
 

Które zapachy Original Source należą do waszych ulubionych?

20 stycznia 2015

Bielenda CC Magic Nails Diamond Extreme 10w1 - utwardzająca odżywka do paznokci z diamentem

Dzisiaj zapominamy o wszystkich domowych obowiązkach, o głodnych brzuchach naszych domowników, o kurzu na półkach, który prosi się o naszą uwagę... Dziś szofer nas zawozi do pracy, a prywatny kucharz przygotuje ulubione potrawy. No bo, drogie panie, mamy odżywkę do paznokci z diamentem! Która kobieta, nakładająca na paznokcie sproszkowany diament, zajmowałaby się takimi błahymi sprawami?


A tak na serio - czy odżywka do paznokci Bielenda CC Magic Nails Diamond Extreme 10w1 to kolejny produkt 'do wszystkiego, czyli do niczego', czy jednak kosmetyk warty naszej uwagi?

Producent obiecuje nam wiele. Nie jestem chyba jedyną osobą, której pierwszą myślą jest to, że obietnic tych jest zbyt wiele, by mogły być prawdziwe. Dzisiaj robię więc odżywce Bielenda CC Magic Nails prosty(?) egzamin - 10 zadań, do których gotowość sama przecież zadeklarowała. Sprawdźmy, jak sobie poradziła na moim teście :)

1 - utwardza płytkę
2 - zwiększa odporność na uszkodzenia
3 - zmniejsza podatność na pękanie, rozdwajanie i łamliwość
4 - wzmacnia 
= nie oszukujmy się, te 4 właściwości to w zasadzie jedno i to samo, zapisane innymi słowami
Na początku stosowania bardzo ciężko było mi zauważyć jakąś zmianę - nigdy nie miałam problemu z łamliwymi, miękkimi czy kruchymi paznokciami, a i wydaje mi się zupełnie naturalnym, że takiej właściwości po krótkim okresie testowania ocenić nie sposób. Dlatego niezwykle cieszę się, że zostawiłam sobie ten kosmetyk do oceny na później, przez co mogłam stosować go przez 4 miesiące. Po tym czasie zdecydowanie mogę powiedzieć, że odżywka ta faktycznie utwardza płytkę. Nawet podczas noszenia różnych ciężkich rzeczy i prac remontowych moje paznokcie nie łamały się, nie rozdwajały, nie powstały na nich żadne rysy czy ubytki. Paznokieć był twardy, odporny na trudne warunki i jest to właśnie zasługa tej odżywki. 

5 - zwiększa wytrzymałość lakieru do paznokci

Zgadza się - gdy tylko użyłam tej odżywki jako bazy pod kolorowy lakier do paznokci, utrzymywał się on na nich nawet o 2 dni dłużej bez ścierania się końcówek. Ewentualne odpryski odżywka zredukowała do minimum. 

6 - nadaje piękny diamentowy połysk

Paznokcie może nie lśnią jak prawdziwy diament (zaraz zaraz, czy ja kiedykolwiek z bliska na żywo widziałam jakiś diament?...), ale z pewnością nabierają efektownego, zdrowego blasku. Często zdarzało mi się nosić na paznokciach tylko tę odżywkę, bez żadnego wierzchniego lakieru - i powiem szczerze że paznokcie i tak wyglądały na bardzo zadbane i zdrowe. 

7 - efekt wyrównania i wygładzenia płytki

Są takie odżywki, które nawet bez wcześniejszego użycia polerki tak bardzo wygładzają płytkę paznokcia, że można by się po niej na łyżwach ślizgać. Nie czuć żadnych zrogowaceń, wypukłości, chropowatości. Powierzchnia paznokcia jest po nich idealnie równa i gładka jak tafla lustra. Niestety, odżywka ta do takich nie należy. Po polerkę sięgnąć warto, bo CC Magic Nails Diamond Extreme raczej samo nie zapewni nam idealnie wyrównanej płytki.

8 - poprawia estetykę i wygląd paznokci
Jak już wyżej wspomniałam, blask który nadaje odżywka faktycznie prezentuje się bardzo estetycznie. Miałam jednak już styczność z takimi odżywkami, które dawały efekt manicure francuskiego - szczególnie te mleczne, półprzezroczyste preparaty. Ta odżywka jest idealnie przezroczysta i efektu paznokci od kosmetyczki niestety nam nie zagwarantuje, ale po pewnym czasie używania jej paznokcie faktycznie wyglądają znacznie lepiej. Jeśli w ten sposób rozpatrujemy tę obietnicę, to nie jest ona rzucona na wiatr.

9 - łatwo się aplikuje

Oj co to, to nie. Na pewno nie w przypadku mojego egzemplarza, gdzie pędzelek musiałam sobie poprawić nożyczkami, gdyż był nierówny, wystrzępiony i zawsze przy malowaniu niektóre włoski się z niego wyginały i rozmazywały odżywkę po skórkach. Po tej poprawce jest już ok i być może to tylko wina mojego egzemplarza, ale wspomnieć o tym musiałam.

10 - szybko schnie

Mała poprawka - schnie błyskawicznie :) Za to ma u mnie ogromny plus!




Podsumowując, mimo małych potknięć i niepotrzebnego rozdzielenia obietnic na aż 10 osobnych właściwości (które w większości znaczą prawie to samo, a ich ilość sprawia, że odżywka traci na wiarygodności w naszych oczach), zdecydowanie mogę polecić ten preparat - szczególnie, jeśli planujemy go używać dłużej, w miarę regularnie. Odżywka po pewnym czasie zaczyna przynosić widoczne efekty, pomaga nam utrzymać zdrowy i estetyczny wygląd paznokci, a także chronić je przed uszkodzeniami. W bonusie mamy ładny blask i przedłużenie trwałości lakieru. Jak dla mnie bardzo dobry produkt, po który warto sięgnąć nie tylko, gdy ma się problemy z niewystarczającą twardością paznokcia.