29 lipca 2013

Tropików ciąg dalszy czyli obiecana recenzja żelu Balea Hawaii Pineapple

Przyznaję się bez bicia - ta długa nieobecność spowodowana była moim błogim leniuchowaniem nad naszym polskim morzem. Ostatni raz byłam tam na wakacjach dwa lata temu, gdyż prawdę mówiąc wakacje w Polsce się nie opłacają. Ceny makabrycznie poszły w górę, pogoda bardzo niepewna, pensjonaty czy inne miejsca noclegowe w rozsądnej cenie zwykle nie wyglądają najlepiej... A ja lubię ciepłe klimaty, przezroczystą wodę, dużo zwiedzać - dlatego zachwycona byłam zeszłorocznymi wakacjami w Czarnogórze. Tym bardziej wolę wybierać wakacje za granicą, gdyż jeśli ktoś sprytnie to wszystko ogarnie, może spędzić w jakimś pięknym miejscu swój urlop za taką samą kwotę jak nad naszym morzem... Tak czy siak, rodzice wynajmują tam domek co roku i tym razem postanowiłam ich odwiedzić. Nie żałuję - pogodę mieliśmy piękną, zjedliśmy pyszną rybkę, na plaży zawsze mieliśmy miejsce przy samej wodzie. Odpoczęłam po wszystkich stresach związanych z wynikami matury, dostawaniem się na studia i załatwianiem wszystkich formalności, o czym pisałam w poprzednim poście. Wracam do was wypoczęta i pełna nowych pomysłów. I chociaż wkrótce czeka mnie ostateczna przeprowadzka, chwilowy brak Internetu i czasu, mam nadzieję że uda mi się być tutaj jak najczęściej. 

Dzisiejsza pogoda zaskoczyła nas iście tropikalnymi temperaturami. Szkoda tylko, że będąc w tropikach delektowalibyśmy się orzeźwiającym wiaterkiem od morza, wygodnym leżakiem i zimnym drinkiem w dłoni, a tutaj... topię się na ostatnim piętrze rozgrzanego niczym piekarnik wieżowca i przyznam szczerze - takich temperatur nie pamiętam :D Ten upał i piękne słoneczko zachęcają do orzeźwiającego prysznica, nawet kilka razy w ciągu dnia, dlatego też przypomniałam sobie o cudownym żelu pod prysznic firmy Balea, który niestety już mi się skończył. O tym gdzie, jak i za ile go kupiłam pisałam w tym poście. Obiecałam Wam recenzję tego kosmetyku, a dzisiaj jest na to dzień idealny, a więc... zapraszam do przeczytania mojej opinii.

Balea Hawaii Pineapple

Pierwszą rzeczą, która bardzo zachęca nas do zakupu, jak i użycia tego kosmetyku jest piękne opakowanie w żywych kolorach, o bardzo ładnej graficznej oprawie przywodzącej na myśl boskie tropiki. Nie sposób po taką buteleczkę nie sięgnąć, szczególnie podczas gorących wakacji. Dzięki bardzo wygodnemu, solidnemu i bezpiecznemu zamknięciu zatrzaskowemu mogłam bez obawy wrzucić go do kosmetyczki i te obiecane tropiki zabrać ze sobą czy to nad morze, czy na siłownię, czy gdziekolwiek indziej i cieszyć się nimi niezależnie od pogody. Jak się pewnie domyślacie, jego największą zaletą jest zapach... boski, słodki, urzekający zapach ananasa połączonego z kokosem, który do złudzenia przypomina nam uwielbianego przez większość drinka - pina coladę z palemką. Nie sposób się mu oprzeć i nie sądzę, by mógł on się kiedykolwiek znudzić! Orzeźwia, pobudza wszystkie zmysły i płata figle wyobraźni, która natychmiastowo przenosi nas do ciepłych krajów. Samo stosowanie jest dzięki temu niezwykle przyjemne, ale niestety opakowanie lubi wyślizgiwać się z dłoni. Osoby stosujące gąbkę pod prysznicem będą zachwycone konsystencją żelu, który bardzo przyjemnie się pieni, natomiast ci, którzy za wszelkimi gąbkami nie przepadają, mogą narzekać na spływanie dość rzadkiego żelu z dłoni czy ze skóry. Jasnozielony kolor żelu sprawia że stosowanie go jest jeszcze przyjemniejsze. Cudów ze skórą niestety nie robi - na nawilżenie raczej nie mamy co liczyć. Tak czy siak na pewno do niego wrócę, a także wypróbuję inne żele pod prysznic tej firmy. Dostępność jest bardzo ograniczona - Internet lub sklepy z niemiecką chemią i cena przez to bardzo różna - ja za niego zapłaciłam 5 zł.





17 lipca 2013

Duże zmiany w moim życiu i... paznokcie w tropikach :)

Ostatnie tygodnie były istnym szaleństwem i mnóstwo w moim życiu zmieniły. Dostałam się na studia i od października będę pełnoprawną studentką komunikacji wizerunkowej na Uniwersytecie Wrocławskim. Po wynikach matury, które bardzo mnie uszczęśliwiły, najbardziej obawiałam się nie samego dostania się na studia, ale wyboru, który będzie przede mną... Rejestrowałam się na trzy kierunki - komunikację wizerunkową, dziennikarstwo i komunikację społeczną oraz psychologię - i tak jak się obawiałam :D - dostałam się na wszystkie trzy. Okazało się jednak, że wybór na szczęście wcale taki trudny nie będzie. Dziennikarstwo wybrałam tylko ze względu specjalizacji public relations, która od zawsze interesowała mnie najbardziej - okazało się jednak, że w moim roku specjalizacji tej nie przewidują, więc od razu ten kierunek odrzuciłam. Została mi psychologia, która od zawsze należała do moich zainteresowań oraz kierunek, który chodził mi po głowie jeszcze na samym początku liceum, kiedy to pojawił się w programie uczelni. Komunikacja wizerunkowa to właściwie polska nazwa dla public relations, o którym możecie poczytać bardzo dużo w internecie. Mój wybór już znacie, a czy okazał się on właściwy, okaże się trochę w trakcie studiów, trochę po nich :) Tak czy siak cieszę się, że będę miała możliwość studiowania czegoś, co naprawdę mnie interesuje, bo jak wiemy, rynek pracy w Polsce jest niezwykle nieprzewidywalny i trudny, bardzo ciężko jest stwierdzić po czym pracę znajdziemy, a po czym nie. Dlatego też myślę że grunt to robić coś, co nas pasjonuje, a myśleć o tych przyziemnych sprawach będziemy później - zawsze mamy tysiące rozwiązań, które często nawet nie przychodzą nam do głowy.

Kolejną kwestią, która wiele zmienia w moim życiu jest związana ze studiami przeprowadzka. Wspominałam już o tym na blogu kilka razy, ale może jeszcze nie wiecie. Wiele lat temu w mojej głowie zrodził się pomysł zamieszkania w przyszłości we Wrocławiu (mimo że wtedy tak naprawdę nigdy jeszcze tego miasta nie widziałam!) i nie chciał tej głowy mojej dziwacznej opuścić. Nie wiem dlaczego tak bardzo mocno zakodowałam sobie, że Wrocław, Wrocław i tylko Wrocław. Rozumiałabym to, gdybym w mieście była, zobaczyła, zakochała się i wtedy postanowiła. Ale gdzie tam, ja muszę robić wszystko na opak! Czasem podejmujemy takie decyzje w życiu, których podstaw do końca nie znamy i które trudno nam zrozumieć, ale nie chcemy i nie potrafimy ich zmienić. Tak też jeszcze na początku liceum, nie wiadomo z jakiego powodu, narodziła się we mnie wizja mojej przyszłości w mieście, którego na oczy nie widziałam. Co zrobić... samej sobie ciężko jest się sprzeciwić. Zaczęłam więc szukać studiów w mieście 'marzeń', potem odwiedziłam je kilka razy z chłopakiem, który znając moje plany postanowił rozejrzeć się za pracą we Wrocławiu. Jeździliśmy kilka razy w celach służbowych i chociaż niewiele udało mi się zobaczyć z powodu braku czasu, zrozumiałam już dlaczego podświadomość podyktowała mi takie plany na przyszłość, a w mieście totalnie się zakochałam! Papiery na studia złożyłam więc tylko na Uniwersytet Wrocławski i nigdzie indziej. A zanim w ogóle zaczęła się rekrutacja, zaczęłam szukać mieszkania idealnego... Po jakiś trzech tygodniach martwienia się naprawdę dużymi cenami (nawet za maleńkie kawalerki, bo to od nich zaczęłam poszukiwania, wierząc że są tańsze), trafiłam na pewne ogłoszenie i od razu wiedziałam, że to właśnie TO mieszkanie, w którym zamieszkam i nie może być inaczej! Dwa śliczne pokoje, balkon, dobre połączenie z centrum, nowy, bardzo ładny wieżowiec, spokojna okolica, przemili właściciele i wiele innych zalet przekonały mnie do jak najszybszego wynajęcia mieszkanka. Razem z ukochanym podpisaliśmy umowę i zaczęliśmy mały remont - pomalowanie całego mieszkania, wielkie sprzątanie, drobne przeróbki i wreszcie... malowanie, urządzanie, dekorowanie. W zeszły weekend malowanie oficjalnie zakończyliśmy :) Teraz jadę do rodziców nad morze, ale kiedy wrócę, ostatecznie przeprowadzamy się do Wrocławia i razem zaczynamy nowe życie, którego już nie mogę się doczekać!

To by było na tyle, jeśli chodzi o ostatnie tygodnie i wielkie zmiany :)

Remont naszego gniazdka dał mi ogromnie dużo radości, ale także... totalnie zniszczył mi paznokcie :( Musiałam je niestety skrócić, a będąc bardzo przyzwyczajoną do poprzedniej długości, starałam się skrócić paznokcie jak najmniej się dało, dlatego przez pewien czas będę musiała wytrzymać z pazurkami o trochę różniących się długościach i kształtach, dopóki nie odrosną :D Żeby się troszkę pocieszyć, postanowiłam zaszaleć. Zawsze niezwykle podobały mi się piękne kwiatowe malunki na paznokciach i niejednokrotnie próbowałam coś takiego sobie zmalować. Oglądając filmiki instruktażowe na youtube ma się wrażenie że jest to takie proste... a jednak do tej pory ilekroć próbowałam, zawsze wychodziły mi jakieś bezkształtne plamy, dlatego dawno temu zaniechałam jakichkolwiek starań - do kwiatów talentu nie mam i pogodziłam się z tym. Ten wakacyjny klimat zmotywował mnie jednak do jeszcze jednej próby. Tym razem nawet nie zajrzałam do żadnych filmików, po prostu sięgnęłam po lakiery które spontanicznie przyszły mi do głowy, po pędzelek który niedawno nabyłam i postanowiłam improwizować. Pomalowałam pazurki na biało (białego lakieru z Bell nie polecam! gęste paskudztwo okropnie smuży! polecacie jakiś dobry, biały lakier? proszę, podzielcie się informacją!). Potem na zwykłej kartce zrobiłam dość dużą plamę różowym lakierem, zanurzyłam w nim pędzelek i zaczęłam malować płatki. Dodałam czarne kropeczki i kilka plamek, spojrzałam na moje paznokcie i kurcze... naprawdę zaczęły mi się podobać! Całość zajęła mi może z 20 minut, obyło się bez poprawek, a malowanie lewą ręką, którego się obawiałam, nie było ani trochę trudniejsze niż zdobienie prawą. Na pazurkach mam teraz urocze kwiatuszki, które bardzo rzucają się w oczy. Z daleka wyglądają prześlicznie - z bliska trochę gorzej, jak to bywa przy takich zdobieniach. Mam nadzieję, że mimo słabej jakości tego białego lakieru bazowego, wzorki te wytrzymają mi chociaż kilka dni. 







10 lipca 2013

Słoneczny towarzysz - Avon Sun+ Maxi Tan balsam z beta-karotenem

Dostałam go od mamy jeszcze w czasie, kiedy słoneczne dni były dla nas tylko mało prawdopodobnym do spełnienia marzeniem. Stał sobie na półce i przyglądał się ulewom, okropnie niskim temperaturom i naszym smutnym minkom, kiedy to w maju jeszcze zakładaliśmy ciepłe swetry, a nawet kurtki. Doczekał się wreszcie lata i odkąd wyszło słoneczko, towarzyszy co najmniej kilka razy w tygodniu. Mowa o balsamie z beta-karotenem, przyspieszającym i wzmacniającym opaleniznę od firmy Avon, z serii Sun+ Maxi Tan Moisturising Lotion with Beta Carotene. Dlaczego jestem z niego tak bardzo zadowolona? Zapraszam na recenzję.







Balsam jest zamknięty w bardzo prostym opakowaniu o pojemności 200 ml, w ślicznym kolorze czekoladki mlecznej :) Zatrzask opakowania jest solidny i bezpieczny, przez co nie musimy się martwić ewentualnym wylaniem się balsamu w torebce. Opakowanie może jednak wyślizgiwać się z rąk. Balsam ma bardzo ładny, charakterystyczny dla kosmetyków z beta-karotenem, żółtawy kolorek. Jego konsystencja jest idealna - nie spływa z dłoni, nie skapuje, bardzo łatwo rozprowadza się po skórze, a jednocześnie jest bardzo wydajny. Szybko się wchłania, nie zostawiając przy tym żadnych smug, plam czy żółtawych śladów. Po posmarowaniu się nim radzę jednak chwilkę odczekać z zakładaniem ubrania, gdyż jak to bywa w przypadku takich kosmetyków - może brudzić, szczególnie jasne, białe rzeczy. Na szczęście nie zostawia on takiego tłustego, ciężkiego filmu na skórze, dlatego idealnie nadaje się na upały - jego lekkość sprawia, że skóra pod nim oddycha :) Ale najważniejsza rzecz, która tak bardzo mnie w tym balsamie rozkochała, to piękny, ujednolicony kolor skóry! Mam jasną, brzoskwiniową karnację, nigdy nie byłam na solarium, nie leżę też raczej długo na słońcu, nie przepadam za mocną opalenizną. Ten balsam sprawia, że moja skóra nabiera ładnego, słonecznego odcienia, a w dodatku jej koloryt jest jednolity, nie widać żadnych przebarwień, jaśniejszych plamek itp. Skóra nabiera także zdrowego blasku, jest pięknie rozświetlona, a w dodatku nawilżona i mięciutka w dotyku. Opakowanie nie jest ani zbyt duże, ani zbyt ciężkie i z powodzeniem można je zabierać ze sobą na plażę, nad wodę, chociaż ja jestem zwolenniczką stosowania go tuż po kąpieli, przed wyjściem na dwór. Zapach jest bardzo przyjemny, a cena w promocji naprawdę niska. Mnie nie podrażniał ani nie uczulał - stosowanie go jest prawdziwą przyjemnością :)

+ nadaje skórze piękny, brązowawy odcień zdrowej opalenizny
+ nawilża i wygładza skórę
+ konsystencja jest bardzo wygodna, łatwo się rozprowadza po skórze
+ szybko się wchłania, jest lekki
+ opakowanie jest małe i praktyczne
+ jest bardzo wydajny
+ ma śliczny zapach
+ niska cena
- opakowanie może wyślizgiwać się z dłoni

Pamiętajcie kochane jednak, że balsam ten nie chroni nas przed szkodliwymi promieniami słonecznymi!

A wy co o nim myślicie? Macie jakiś swoich słonecznych ulubieńców, jeśli chodzi o pielęgnację skóry lub jej ochronę? Podzielcie się - przed nami coraz więcej słonecznych, pięknych dni!

 -----------------------------------------------------------------
A tak poza tematem - kochane, sprzedam śliczną nową sukienkę (bez metek papierowych), która na mnie niestety okazała się za mała :( do aukcji przejdziecie po kliknięciu w obrazek :)


3 lipca 2013

Letnie odświeżenie od Nivea - żel do mycia twarzy Aqua Effect

Pisałam już kilka razy o tym, że szukam idealnego żelu do twarzy dla siebie. Czas dojrzewania, nastoletnich problemów z cerą mam już dość dawno za sobą i wreszcie zrozumiałam że używanie mocnych, wysuszających, antybakteryjnych żeli do twarzy przeznaczonych do cery trądzikowej (której tak naprawdę nigdy nie miałam...) nie ma najmniejszego sensu. Kupowanie takich żelów było jednym z najgłupszych błędów jeśli chodzi o moją codzienną pielęgnację - myślałam, że w ten sposób zapobiegam przykrym niespodziankom na twarzy (które pojawiały się tak naprawdę bardzo rzadko), że jeśli zaniecham używania tych żelów to nabawię się takiego trądziku, jaki miewały moje koleżanki. Nikt mi w porę nie uświadomił że wcale tak nie będzie, dlatego systematycznie wysuszałam sobie twarz, która tak naprawdę zawsze była normalna, z drobną skłonnością do przesuszania i od czasu do czasu do przetłuszczania (czyli tak naprawdę od zawsze jestem posiadaczką cery mieszanej). Odkąd prowadzę bloga i zaglądam na Wasze blogi zaczęłam coraz częściej myśleć nad pielęgnacją skóry i rozsądniej podchodzić do zakupu kosmetyków. Uświadomiłam sobie swój błąd jeśli chodzi o żele do mycia twarzy i obiecałam, że od teraz będę szukała odpowiedniego dla swojej skóry. Długo szukać nie musiałam - już po przetestowaniu kilku tego typu kosmetyków do oczyszczania twarzy odnalazłam swój ideał, o którym dzisiaj opowiem wam kilka słów :)

Mowa o... Nivea żel do mycia twarzy aqua effect - cera mieszana i tłusta - algi oceaniczne i hydra iq


Opakowanie, konsystencja i stosowanie

W miękkiej żelowej tubce otrzymujemy 150 ml żelu do twarzy, który bardzo łatwo z tego opakowania wydobyć. Zamykane jest ono na solidny i bezpieczny zatrzask, który łatwo otworzyć nawet mokrymi dłońmi pod prysznicem, a jednocześnie możemy mieć pewność, że w kosmetyczce czy torebce żel ten nam się nie wyleje. Opakowanie jest bardzo proste, nowoczesne, efektowne i praktyczne - już na pierwszy rzut oka wiemy doskonale do czego produkt służy, jaki efekt nam gwarantuje oraz do jakiej skóry jest przeznaczony. Dzięki przezroczystemu opakowaniu cały czas widzimy jak dużo żelu nam jeszcze zostało, dzięki czemu nie spotka nas przykra niespodzianka, gdy sięgniemy po niemalże puste opakowanie. Ponadto, to transparentne opakowanie ukazuje nam śliczny, miętowy kolor żelu, który bardzo ładnie wygląda na półce :) Już po opakowaniu widzimy, że żel zawiera delikatne drobinki, które świetnie peelingują nam skórę twarzy każdego dnia. Żel ma świetną, dość gęstą konsystencję, dzięki czemu nigdy nie spływa nam ani z dłoni, ani z twarzy podczas mycia. Na dodatek jest on niezwykle wydajny - wystarczy wycisnąć na dłoń ilość przypominającą pistację i spokojnie taką ilością porządnie umyjemy całą twarz, gdyż żel pieni się i świetnie rozprowadza po skórze. Samo mycie jest bardzo przyjemne - jak już wspomniałam, żel zawiera drobne ziarenka, które przyjemnie peelingują nam twarz.

Efekty


Przyjemność przyjemnością, ale nam tutaj najbardziej zależy na efektach, a mianowicie dokładnie oczyszczonej twarzy. I ten żel właśnie zapewnia mi to codziennie! Skóra jest po jego użyciu niesamowicie wygładzona, mięciutka i odpowiednio nawilżona! Raz na jakiś czas lubię użyć troszkę mocniejszy peeling do twarzy, ale dzięki temu żelowi mogę sięgać po grubszy peeling znacznie rzadziej, gdyż Nivea mi go zastępuje. Co do oczyszczenia porów - faktycznie, można zauważyć znaczną poprawę wyglądu skóry. Dzięki pozbyciu się zanieczyszczeń z porów, pozbywamy się ich przykrych konsekwencji czyli wszelkiego rodzaju wyprysków. Niespodzianki w postaci czerwonych krostek już więcej na naszej twarzy nie goszczą! Tak świetnie oczyszczona skóra przestaje się błyszczeć, świecić i przetłuszczać, a my możemy cieszyć się promiennym i zdrowym wyglądem nawet w takie upalne, letnie dni. Ogromną zaletą żelu jest to, że fantastycznie oczyszcza skórę, ale nie wysusza jej przy tym, a wręcz przeciwnie - znakomicie ją nawilża i przygotowuje do dalszej pielęgnacji. Po użyciu żelu na twarzy na szczęście nie czujemy niczego innego jak wygładzenie, świeżość i nawilżenie. Żel jest naprawdę łagodny, w związku z tym nie musimy obawiać się o podrażnienia, pieczenie, szczypanie, jak w przypadku mocnych antybakteryjnych żelów. Jak dla mnie stał się on moim żelowym ideałem i jestem niemalże pewna, że przy nim już pozostanę :)

 W skrócie
+ głębokie oczyszczenie
+ łagodna pielęgnacja - brak obawy o podrażnienia, pieczenie czy szczypanie
+ nie wysusza skóry, a wręcz przeciwnie - nawilża
+ drobny peeling wygładza skórę
+ jest baaaardzo wydajny
+ ma bardzo wygodne i efektowne opakowanie 
+ dobrze się pieni
+ nie spływa z dłoni
+ łatwo rozprowadza się po skórze
+ niska cena - aktualnie 8,99 w Rossmannie

minusów brak!








----------------------------------------------------

Dlaczego dość dawno mnie tutaj nie było? :)
Ostatni tydzień, może nawet dwa, były naprawdę zwariowane! Oczekiwanie na wyniki matury było bardzo stresujące, ale kamień z serca! Wszystko pozdawane bardzo, bardzo dobrze, z czego niezmiernie się cieszę. Papiery na studia złożone, a na dodatek... mieszkanie we Wrocławiu już wynajęte! Nie mogę uwierzyć w to szczęście. W ciągu ostatnich trzech tygodni dzień w dzień szukałam mieszkania i wreszcie trafiłam na idealne, umowa podpisana, klucze otrzymane. Teraz wraz z moim ukochanym będziemy malować i powoli przewozić nasze rzeczy :) Niesamowita dawka endorfin! Wszystko już prawie dopięte na ostatni guzik, a we Wrocławiu będziemy mieszkali od sierpnia, czego nie mogę się doczekać! W międzyczasie nareszcie w moim rodzinnym mieszkanku skończyliśmy remont łazienki, więc kamień z serca :D Wreszcie mam chwilkę żeby odsapnąć i nadrobić blogowe zaległości :)