28 lutego 2015

Dermedic Normacne Preventi - krem na noc oraz na dzień - jak się spisały?

Zawsze zastanawiałam się, jak duże znaczenie ma stosowanie dwóch kremów: na dzień i na noc z tej samej serii, wzajemnie wzmacniających pożądany efekt i wspierających swoje działanie. Czy dzięki temu szybciej uzyskamy wszystko to, co obiecuje producent, czy może po prostu działanie to będzie bardziej widoczne? Przyznam, że prawie nigdy w tym samym czasie nie używałam takiego zestawu, pochodzącego z tej samej linii. Kiedyś nawet uważałam, że przecież krem to krem i nie ma żadnej różnicy, czy jest on na dzień, czy na noc. Przekonałam się jednak, jak bardzo może różnić się działanie kremu na dzień i na noc, a także jak bardzo pozytywny wpływ na ostateczny efekt ma stosowanie kremów z tej samej linii.

Przedstawiam Wam dwa kremy marki Dermedic, pochodzące z linii Normacne Preventi, przeznaczonej dla skóry mieszanej i tłustej, ze skłonnością do trądziku.


Pierwszy z nich to matujący krem na dzień.




Drugim jest regulująco-oczyszczający krem na noc.




Jaka była aktualnie (przed rozpoczęciem kuracji) moja skóra i czego potrzebowała?

- Moja skóra lubiła przetłuszczać się szczególnie w strefie T, a od czasu do czasu przesuszać na policzkach. Chociaż stan mojej skóry i jej potrzeby często się zmieniają, tuż przed rozpoczęciem stosowania kremów była to zdecydowanie cera mieszana i dość kapryśna. Potrzebowałam więc przede wszystkim nawilżenia, ale lekkiego - takiego, który nie będzie zwiększał przetłuszczania się mojej skóry.
- Zmatowienie - szczególnie we wspomnianej strefie T, to było jedno z moich oczekiwań w stosunku do kremów. 
- Delikatne działanie - nie chciałam, żeby krem wysuszył moją skórę, a tym bardziej ją podrażnił.
- Zredukowania ewentualnych drobnych wyprysków do minimum - nie mam skłonności do trądziku, a zapchane, zaczerwienione pory zdarzają mi się rzadko, ale jednak - jeśli można by ograniczyć pojawianie się wyprysków do niemalże zera, czemu miałabym tego nie oczekiwać? :)
- Zmniejszenie widoczności porów - wiele razy walczyłam z moimi dość widocznymi porami na nosie i brodzie, zwykle bezskutecznie. Dermedic już kiedyś jednak pokazał, że potrafi zmniejszyć ich widoczność i o takim właśnie działaniu kremów marzyłam.
- Poprawa kolorytu skóry - gdyby nie czerwone plamki i nierówny koloryt skóry, mogłabym praktycznie zrezygnować z podkładu. Nie mam wiele do przykrycia, ale uwielbiam, kiedy moja twarz ma jednolity, zdrowy odcień. Gdyby krem mógł poprawić koloryt mojej cery, byłabym przeszczęśliwa.

Jak stosowałam kremy?
Oba kremy stosowałam równocześnie, zgodnie z ich przeznaczeniem rano oraz wieczorem. Codziennie, systematycznie, bez żadnych przerw przez miesiąc. Jako, że oba kremy testowałam, postanowiłam ocenić je głównie wspólnie, jako działanie będące wynikiem ich połączenia.

Jakie efekty uzyskałam?
- Najbardziej zadowolona jestem z tego, że kremy te zmniejszyły u mnie widoczność porów! Skóra dzięki temu wygląda na zdrowszą, gładszą, czystszą.
- W związku z porami skórnymi zauważyłam jeszcze jedno działanie - prawie wcale nie zdarza mi się już, by się zapychały i zamieniały w bolesne, czerwone wypryski. Jeśli już jakiś malutki drobiazg się pojawi, bardzo szybko znika - zanim w ogóle stan zapalny zdąży się rozwinąć. Gojenie się takich krostek trwa dzień, maksymalnie dwa, znikają więc błyskawicznie :)
- Skóra była zaskakująco zmatowiona - znacznie dłużej utrzymywał się na niej podkład w nienagannym stanie i prawie przez cały dzień skóra wyglądała tak, jakby była oprószona transparentnym pudrem matującym. Nie błyszczała się, ale też nie wyglądała jak maska, jak po niektórych pudrach. Efekt ten prezentował się bardzo naturalnie, czyli dokładnie tak, jak lubię!
- Skóra była nawilżona, a stan ten jednolicie pokrywał całą twarz - nie tylko przesuszona wcześniej skóra na policzkach stała się gładka i mięciutka, ale również ta w strefie T - w dodatku bez zbędnego obciążenia!
- Moja cera wygląda zdrowiej i promienniej - nie świeci się, ale też w ładny sposób odbija światło, przez co otrzymałam efekt tzw. młodzieńczego blasku :) Koniec z poszarzałą, zmęczoną twarzą! Teraz jest ona pełna energii i radości z życia ;)

Co mogłoby być lepsze?
- Byłabym zachwycona, gdyby kremy w bardziej widoczny sposób wpłynęły na koloryt mojej skóry, ujednolicając go na tyle, bym mogła spokojnie od czasu do czasu rezygnować z podkładu. 

Co spodobało mi się podczas stosowania kremów?
- Wygodne i higieniczne opakowania - jak dla mnie jedyne odpowiednie dla kremów, czyli takie, do których nie wkłada się palców. Buteleczka z pompką pozwala nam na komfortowe użycie kremu bez przenoszenia do niego bakterii z dłoni. Dzięki temu krem pozostaje dłużej świeży i zachowuje swoje wartościowe działanie.
- Lekka konsystencja - myślałam, że krem na noc będzie znacznie cięższy od kremu na dzień, jednak nic takiego nie ma miejsca - oba są cudownie lekkie, mają konsystencję, którą nazwałabym żel-kremem :) Błyskawicznie się wchłaniają i nie pozostawiają nieprzyjemnej warstewki na twarzy.
- Mają śliczny, świeży zapach, który bardzo umila stosowanie.
- Z łatwością rozprowadzają się po twarzy.

Czy gołym okiem zauważyłam jakieś różnice w obu kremach?
- Jeśli chodzi o takie rzeczy, które możemy zauważyć od razu po użyciu, to przede wszystkim to, że krem na dzień matuje skórę. Widoczne jest to chwilę po wchłonięciu się kremu. Ten na noc natomiast świetnie koi skórę - jeśli tuż przed nałożeniem były na niej jakieś zaczerwienienia, np. spowodowane wietrznym i zimnym dniem czy też demakijażem, znikają one po chwili.


Komu poleciłabym oba kremy?
- Jak już wspominałam, nie jestem osobą mającą problem z trądzikiem, więc tak naprawdę nie jestem najważniejszą grupą docelową dla tych kremów, a mimo to jestem nimi zachwycona. Przede wszystkim dlatego, że są lekkie i jednocześnie spełniają wszystkie potrzeby mojej kapryśnej, zmiennej skóry. Jeśli więc masz podobne wymagania, jak ja - ta seria może być właśnie dla Ciebie :)
- Jestem bardzo ciekawa, jak seria sprawdziłaby się u osób z trądzikiem - czy któraś z Was boryka się z tym problemem i przetestowała kremy na własnej skórze? Dajcie znać!

Dostępność...
Jeśli chciałybyście się skusić na te kremy i przekonać się, czy i u was zdadzą egzamin, tutaj możecie sprawdzić gdzie najbliżej waszego miejsca zamieszkania znajduje się apteka, w której dostępne są kosmetyki Dermedic. Wystarczy wpisać kod pocztowy lub województwo. Na tej samej stronie znajdziecie również odnośnik do aptek internetowych, gdzie możliwe są zakupy on-line. 
http://www.dermedic.pl/

19 lutego 2015

Nowa pomadka Wibo - Matte Intense Rouge w ocieniu nr. 1

Pamiętacie jeszcze szał na pomadkę Wibo Eliksir? W ogóle się nie dziwię, że są one w zasadzie do dzisiaj równie popularne, co na początku. Stały się one takim kosmetycznym hitem, że często spotykałam się z wypowiedziami, gdzie wiele z Was wręcz nazywała ją tańszym zamiennikiem pomadek kultowej marki MAC. Nie wiem ile w tym prawdy, gdyż pierwszy raz z MAC jest jeszcze przede mną, ale muszę potwierdzić, że Eliksir spisał się u mnie rewelacyjnie. Pora na nowość od Wibo!

Wkrótce w drogeriach Rossmann pojawi się nowa pomadka marki Wibo - Matte Intense Rouge, która będzie częścią kolekcji Boutique de beaute. Pomadka dostępna będzie w 4 różnych odcieniach.



Opis producenta: ,,Długotrwała pomadka do ust o właściwościach nawilżających i wygładzających. Zawarte w niej woski chronią przed wysuszeniem. Sprawiają, że usta są aksamitnie, gładkie i elastyczne. Subtelny zapach i piękny kobiecy kolor gwarantuje perfekcyjne wykończenie każdego makijażu na wiele godzin."


Kolor tej pomadki mnie po prostu oczarował - jest to taka wyrafinowana, elegancka, stonowana czerwień delikatnie wpadająca w wiśnię. To dokładnie taki odcień, jaki uwielbiam - nie żadna landrynka czy wściekła, krzykliwa, wręcz wulgarna czerwień. Ta pomadka jest przepiękna i potrafi zdziałać cuda - dać nam niezwykłe poczucie kobiecości i seksapilu. Dla takiego efektu wiele jestem w stanie poświęcić - a przy tej pomadce niestety trochę poświęcić musiałam... Okazało się bowiem, że nie należy ona do najłatwiejszych w użyciu - sztyft bardzo opornie uwalnia pomadkę, nie chce jej pozostawić na ustach. Trzeba dość dużo czasu poświęcić na to, by nałożyć na usta wystarczającą warstwę, a przy okazji by zrobić to precyzyjnie. Kiedy już jednak się to uda, na ustach pojawia się rewelacyjna, matowa czerwień. Niestety, ta pomadka ma tę wadę, którą mają prawie wszystkie matowe pomadki - wysusza usta. Cóż, nie dość że podkreśla suche skórki, to jeszcze sama doprowadza do ich powstawania. Czasem, gdy chcę mieć tę piękną czerwień na ustach, a nie mam czasu na aplikację pomadki, najpierw smaruję usta balsamem nawilżającym czy masełkiem, a dopiero potem nakładam pomadkę. Co prawda tracę wtedy ciekawy efekt matu, ale usta i tak wyglądają rewelacyjnie. Pomadka w obu przypadkach trzyma się na ustach zadowalająco długo, a ściera równomiernie.

Podsumowując - myślę, że chociaż pomadka sprawia trochę trudności i wymaga od nas pewnych poświęceń, to jednak efekt jest tego jak najbardziej wart! 
 



Jestem bardzo ciekawa, jak wyglądałyby na moich ustach pozostałe odcienie.

Zdarza Wam się kupować pomadkę, która nie jest zbyt łatwa w stosowaniu, dla pięknego efektu, który gwarantuje?

14 lutego 2015

Nowości drogerii Rossmann, które testowałam w styczniu

Dawno już nie pokazywałam Wam pudełka z Programu Nowości, dlatego dzisiaj postanowiłam podzielić się z wami zapowiedziami nowych kosmetyków, które miałam przyjemność testować w styczniu. Większość kosmetyków na stronie Rossnet.pl posiada informację, że będzie dostępna w marcu, ale z doświadczenia wiem, że kosmetyki te pojawiają się w drogerii wcześniej.





Recenzje kosmetyków, tak jak do tej pory, będą się pojawiały na blogu ;) 

Którego kosmetyku jesteście ciekawe najbardziej? Miałyście już okazję przetestować któryś z nich?

3 lutego 2015

Przeczytane w styczniu - 52 books challenge


Od zawsze kochałam książki - już moje wczesne dzieciństwo było przepełnione ich zapachem, a każdy dzień kończył się wspólnym czytaniem z mamą, które do dzisiaj wspominam. Wiem, że już jako czteroletnia dziewczynka zaczęłam sama czytać książki, bo wciąż było mi mało. Nawet wtedy gdy po czytaniu książki przez naszą przedszkolankę wszystkie dzieci biegły się bawić, ja koniecznie chciałam wiedzieć, co będzie dalej. I wtedy było już wiadomo, że książki będą ogrywały ogromną rolę w moim życiu. Nigdy nie zapomnę też mojej pierwszej przyjaźni z dziewczynką z przedszkola, która tak samo jak ja kochała czytać i z którą już jako nieco starsza biegałam do osiedlowej biblioteki dla dzieci i młodzieży, by tam spędzić czas między regałami, wybierając idealne dla nas pozycje, a także aż do zamknięcia siedzieć w czytelni. I tak co drugi czy trzeci dzień, bo wypożyczone książeczki pochłaniałyśmy błyskawicznie, leżąc na moim balkonie ;)

Dziś książka jest ze mną zawsze w podróży (to właśnie z książkami kojarzą mi się wakacyjne wyjazdy i okropnie ciężkie walizki, bo obowiązkowo zabieranych 5-6 książek jednak bardzo dużo waży...), a przede wszystkim na co dzień - zawsze w torebce, w tramwaju, w przerwie między zajęciami, często także w pracy (oj tak, taka praca w której można czytać to skarb!). 

W te święta od rodziców dostałam elektroniczny czytnik książek Kindle - moje marzenie :) Widać, kto na tym świecie zna mnie najlepiej ;) Mimo że zapach książek zawsze mnie uzależniał, a trzymanie ich w dłoni było wspaniałym uczuciem, to jednak z radością przeskoczyłam na to urządzenie - bo mogę mieć je zawsze ze sobą, bez dodatkowego ciężaru, a co za tym idzie mieć przy sobie niejedną książkę w tym samym momencie (np. gdy wyjeżdżam, czy jestem już przy końcu książki i wiem, że będę szybko potrzebowała następną). Co ciekawe, okazało się że znacznie szybciej dzięki niemu czytam, a w dodatku książki nie zajmują mi miejsca na półkach. 

A że otrzymanie przeze mnie urządzenia zbiegło się z ogłoszeniem popularnego wyzwania 52 books challenge, koniecznie musiałam je podjąć :) Dziś podsumowanie, jakie książki udało mi się przeczytać w styczniu.

Po poprzednim roku przesyconym antyutopiami, serią o wojnie (Jutro) i fantastyką, chętnie sięgnęłam po kilka książek z miłością na pierwszym planie.


Richard Paul Evans - Stokrotki w śniegu
Ile rzeczy, które zrobiliśmy lub powiedzieliśmy naszym bliskim, chcielibyśmy cofnąć, wiedząc jak bardzo ich one zraniły? Drobne sprzeczki, niepotrzebne kłótnie, rzucone bezmyślnie uwagi... A może moglibyśmy chociaż wyeliminować jakieś nasze drobne zachowania, by być lepszym człowiekiem dla otaczających nas ludzi?

Główny bohater książki, James Kier, ma wiele takich błędów na sumieniu - i to błędów dużo poważniejszych. Czas świąt Bożego Narodzenia całkiem przypadkowo staje się okresem, w którym chce on wszystko zmienić i wynagrodzić krzywdy, jakie uczynił nie tylko swoim najbliższym.

"Stokrotki w śniegu" to według mnie obowiązkowa pozycja na święta. Opowiadająca o miłości, błędach, odkupieniu, przebaczeniu i drugich szansach powieść całkowicie stopiła moje serce, wzruszyła mnie i skłoniła do refleksji. To po prostu książka, która w magiczny sposób przypomina o tym, co najważniejsze.

Colleen Hoover - Hopeless
Dość dawno temu zaintrygowała mnie jej okładka i pierwsze miejsce w bestsellerach na dziale ''dla młodzieży'' w Empiku. I chociaż do młodzieży już raczej nie należę :( to jednak skusiłam się, ciekawość wygrała. I warto było - "Hopeless" to wyciskająca łzy historia, którą pochłania się jednym tchem. I chociaż muszę przyznać, że niektóre romantyczne momenty trochę mnie drażniły, gdyż wydawały mi się wydumane, sztuczne i przesłodzone, to jednak historia głównej bohaterki, tak bardzo poruszająca i wstrząsająca, wymazała to lekkie zniesmaczenie wspomnianymi wyżej scenkami. Ostatecznie uznałam, że to była jedna z tych książek, które pamięta się bardzo długo. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, która pojawi się na rynku już w tym miesiącu.



Colleen Hoover - Pułapka uczuć
Sięgnęłam po nią od razu po "Hopeless", mając nadzieję na równie poruszającą historię. Chociaż po kilkunastu pierwszych stronach znów byłam dość rozczarowana natłokiem przesłodkich momentów i obawiałam się, że książka ta okaże się miłosną opowiastką dla nastolatków, to jednak brnęłam dalej i znowu tego nie żałowałam. Historia miłosna bowiem zeszła tak naprawdę na nieco dalszy plan, a wachlarz tematów tej książki bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Miłość matki i córki, miłość brata i siostry, strata ukochanej osoby, poświęcenie, żałoba, podążanie za głosem serca pomimo przeciwności losu... A to wszystko przeplatane poezją, która warta jest każdej sekundy poświęconej na tę książkę. Colleen Hoover po raz kolejny udowodniła mi, że nie warto się szybko poddawać - nie tylko w życiu, ale także jeśli chodzi o czytanie książki ;)

Cecelia Ahern - Love, Rosie
Marzenia są cudowną sprawą - snucie planów na przyszłość, wyobrażanie sobie pierwszej miłości, pierwszego pocałunku, upragnionych studiów, pierwszego samodzielnego mieszkania, pierwszej pracy, szczęśliwego małżeństwa, wspaniałego maleństwa... Myślę, że większość z nas od małego wyobrażała sobie wszystkie te etapy swojego życia, nierzadko również dokładnie określając, jak będą one wyglądały, kiedy i w jakim miejscu na Ziemi nastąpi każdy z nich. Te marzenia to naprawdę piękna rzecz - są dla nas ciągłym wyzwaniem i motywacją, kierunkowskazem dokąd powinnyśmy zmierzać, a także miarą sukcesów, gdy rzeczywistość okazuje się z nimi spójna.

A gdy tak się nie dzieje?

"Love, Rosie" nauczyło mnie, że wtedy życie jest tak samo piękne. I nawet gdy wszystko dzieje się zupełnie przeciwnie z naszymi wyobrażeniami, a my mamy wrażenie, że wszystkie szanse uciekają nam między palcami - to zupełnie naturalna rzecz. Naturalna i piękna jednocześnie, bo przynosząca zupełnie inne, zaskakujące wydarzenia. A to właśnie one mogą okazać się dla nas najcenniejsze.


A jak tam u was czytelnicze osiągnięcia? Czytałyście coś ciekawego? :)