30 marca 2014

Trio do pielęgnacji włosów od Macadamia

Pamiętam, gdy pierwszy raz natknęłam się na kosmetyk tej marki, a dokładniej - zobaczyłam go w filmiku jednej z zagranicznych vlogerek, które stale obserwuję. To, co najbardziej mnie zachwyciło, to przepiękny design opakowania, który bardzo wyróżnia się na całym kosmetycznym rynku i sprawił, że zapamiętałam tą markę na długo, mimo że tak naprawdę nic o niej nie wiedziałam. Byłam prawie pewna, że kosmetyki te nie są dostępne w Polsce - bo przyznajmy szczerze, już po samym opakowaniu można tak pomyśleć. Dlatego tak bardzo ucieszyłam się, gdy zobaczyłam kosmetyki Macadamia wśród prezentów, które otrzymałyśmy na warszawskim spotkaniu blogerek - to była ogromna niespodzianka! Spójrzcie tylko jak ślicznie były zapakowane :)


  
Produkty Macadamia Natural Oil łączą w sobie lekkie i bogate w składniki odżywcze właściwości orzechów makadamii i olejku arganowego by ożywić nawet najbardziej problematyczne włosy , odżywiając je od nasady po same końce uzyskując efekt zdrowych i pięknych włosów niewielkim wysiłkiem.

Linia Macadamia Natural Oil została stworzona specjalnie , aby pomóc tym, którzy borykają się z problematycznymi włosami. Jeśli czujesz, że Twoje włosy przejawiają jeden lub więcej z następujących problemów, nasze produkty okażą się niezastąpionym dodatkiem do Twoich codziennych zabiegów pielęgnacyjnych:
  • zniszczone (przez koloryzacje/dekoloryzacje, wiatr, słońce)
  • kręcące się
  • suche po koloryzacji, prostowaniu, trwałej ondulacji
  • trudne do układania
  • splątane
  • nudne, bez życia
  • łamiące się, pozbawione miękkości i nieprzyjemne w dotyku
  • nieoswojone
  • krzaczaste
informacje pochodzą ze strony internetowej Macadamia Natural Oil




W skład zestawu, który każda z nas otrzymała podczas spotkania, wchodzą: Rejuvenating Shampoo, Moisturizing Rinse oraz Heailing Oil Spray. W tym poście zapoznam was nieco bliżej z produktami, które z ogromną przyjemnością testowałam przez ostatnich kilka tygodniu :)


 
Szampon i odżywka, które otrzymałam, znajdują się w ślicznych i nietypowych buteleczkach o pojemności 100 ml. Na pierwszy rzut oka dość łatwo je pomylić, ale wystarczy spojrzeć na napis znajdujący się na froncie opakowania i wszystko jasne :) Obie buteleczki mają takie samo, wygodne i bezpieczne zamknięcie, które bez problemu otworzymy nawet mokrymi rękami, co jest dla mnie bardzo ważne. Jak się u mnie sprawdziły oba produkty? Zacznijmy od szamponu...
 

 Rejuvenating Shampoo to szampon nawilżający przeznaczony dla każdego rodzaju włosów, a w szczególności do włosów suchych i zniszczonych. Nie zawiera on SLSów i parabenów. Jestem posiadaczką raczej suchych włosów, na odwyku (już ponad pół roku!) po wieloletnim farbowaniu, dlatego też byłam pewna, że szampon ten będzie dla mnie idealny. Po umyciu włosy nabrały blasku, zostały wygładzone i stały się przyjemnie miękkie. W dotyku stały się śliskie, co było ogromnie miłą odmianą po szorstkości, z którą miałam do czynienia na co dzień. Szampon bardzo przyjemnie się używa, ma on odpowiednią konsystencję, która nie spływa nam z dłoni. Dobrze się pienił i rozprowadzał po włosach, nie kołtunił ich w trakcie mycia (co zdarza mi się niemalże zawsze przy szamponach bez SLSów). No ale... właśnie - ta cena... Za taką 100 ml buteleczkę zapłacimy 31 zł i nie jestem w 100% przekonana czy warto. Jasne, jestem z niego zadowolona, ale czy jest aż tak fantastyczny i warty swojej ceny? Warto sprawdzić go na własnej skórze i dopiero wtedy ocenić. Może po jakimś dłuższym użyciu przyniósłby rewelacyjne efekty, ale na ten moment wydaje mi się, że nie byłabym skłonna kupić takiej buteleczki za tą cenę.


Po szamponie przychodzi czas na odżywkę...


Z odżywki niestety, muszę szczerze przyznać, nie jestem zadowolona. Największym problemem jest dla mnie to, że bardzo ciężko rozprowadza się ją po włosach, przez co musimy użyć jej naprawdę dużo, a jej wydajność drastycznie spada. Jednocześnie mam świadomość tego, że im więcej jej nałożę, tym większe prawdopodobieństwo, że obciąży moje włosy. Sytuacja bez wyjścia można by rzec ;) Gdyby chociaż trochę się pieniła, mogłabym ją bez problemu rozsmarować na włosach, a tak - jest to bardzo utrudnione. Działanie ma podobne jak szampon z serii, ale w zasadzie trzeba przyznać że po jego użyciu odżywka nie jest już szczególnie potrzebna. Za 100 ml odżywki zapłacimy 35 zł i w tym przypadku jestem już pewna, że nie byłabym skłonna na nią tyle wydać.



A może olejek?

 

Ten produkt tak samo jak i szampon bardzo przypadł mi do gustu. Jest niesamowicie praktyczny, ma idealną buteleczkę z atomizerem, dzięki czemu jest niezwykle prosty w obsłudze. Nie ma nic prostszego niż rozpylenie olejku na włosach - możemy być spokojne, gdyż atomizer wypuszcza odpowiednią ilość substancji, na pewno nie jest ona zbyt duża. Jest to bardzo wygodne i zdecydowanie ułatwia stosowanie kosmetyku. Spray stosowałam zarówno na osuszone ręcznikiem włosy tuż po umyciu, na wilgotne włosy już prawie pod koniec suszenia, a nawet na suche włosy. W każdym przypadku sprawdził się bardzo dobrze - włosy absolutnie nie były tłuste, obciążone czy posklejane. Delikatna mgiełka świetnie wchłania się w głąb kosmyków, pozostawiając je cudownie miękkimi i wygładzonymi. Zdecydowanie ułatwia ona rozczesywanie włosów i zapobiega plątaniu się ich później. Spotkałam się z opiniami, że ma on nieprzyjemny zapach - ja odbieram go zupełnie inaczej :) Faktycznie, jest specyficzny, ale mi przypadł do gustu. Za 60ml buteleczkę zapłacimy znów dość sporo, bo 49 zł, ale tym razem wydaje mi się, że faktycznie się opłaca.


 Podsumowując, myślę że nie zawsze płacąc więcej otrzymujemy coś szczególnie wyjątkowego. Generalnie z produktów (może oprócz odżywki) jestem zadowolona mniej lub bardziej. Spodziewałam się wielkiego zachwytu, ale chcę być szczera i dlatego mogę jedynie powiedzieć, że seria ta jest w porządku. Czy warta swojej ceny? Tu mam mieszane uczucia. No i muszę to powiedzieć po raz kolejny - opakowania to prawdziwe mistrzostwo, jestem w nich absolutnie zakochana i nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek jakieś opakowanie kosmetyku tak bardzo przypadło mi do gustu.

26 marca 2014

Relaks w środku tygodnia czyli glinka Rhassoul od MarokoSklep

Kto powiedział, że na relaksujący i beztroski wieczór musimy czekać do weekendu? Dziś postanowiłam zafundować sobie małe, domowe SPA i dlatego też po raz pierwszy sięgnęłam po glinkę Rhassoul, którą otrzymałam od Maroko Sklep na warszawskim spotkaniu blogerek.


Glinka Rhassoul w postaci naturalnych płytek to według strony internetowej Maroko Sklep najbardziej naturalny produkt, jaki możemy zafundować naszej skórze.  Pochodzi ona z jedynych znanych na świecie marokańskich złóż, położonych w dolinie Moulouya, na skraju średniego Atlasu, ok. 200 km od miasta Fés. W tradycji beduińskiej była używana do mycia włosów oraz oczyszczania twarzy i ciała. Współcześnie stosowana jest w kosmetyce i dermatologii, a także w przemyśle farmaceutycznym. Główne składniki glinki to: stewensyt bogaty w krzemionkę, magnez, żelazo, wapń, potas oraz sód.

EFEKTY ZASTOSOWANIA:
-eliminuje nieczystości i martwe komórki skóry,
-poprawia elastyczność, jędrność i strukturę skóry,
-redukuje suchość i łuszczenie się skóry,

Maskę powstałą z glinki możemy użyć na skórę twarzy, ciało lub włosy. Glinka doskonale sprawdza się przy pielęgnacji skóry wrażliwej, skłonnej do alergii lub trądzikowej. 

Sposób użycia:  zamocz płytki w wodzie (najlepsza woda mineralna), poczekaj 20 - 30 min, aż się rozmoczą i nałóż na twarz lub ciało. Wg. uznania można dodać wodę różaną lub pomarańczową, albo też dolać trochę oleju arganowego lub innego naturalnego: cytrynowego, piżmowego, różanego czy z ambrą. Zmyj po 5 - 7 minutach.

informacje pochodzą ze strony internetowej Maroko Sklep oraz z katalogu marki



Początek nie był łatwy, gdyż nie byłam pewna jak dużo wody powinnam użyć, żeby dobrze rozpuścić glinkę. A chwilę po tym nie wiedziałam jak dużo płytek użyć, aby powstała idealna maseczka ;) Znana nam wszystkim metoda ,,na oko" całkiem nieźle sprawdziła się również tym razem i już po kilkunastu minutach mogłam zacząć nakładanie maseczki na twarz. Pamiętajcie, aby nie używać metalowych przedmiotów do mieszania substancji. Od proporcji płytek i wody zależy to, jak łatwo będzie nam maskę nałożyć na twarz - należy zadbać o to, żeby nie była ona zbyt wodnista, gdyż będzie nam spływała między palcami. Moje proporcje okazały się być w porządku, chociaż następnym razem na pewno użyję nieco mniej wody. Maseczka nie wygląda na twarzy najpiękniej, dlatego warto zrobić ją wtedy, gdy żaden z domowników nie będzie miał możliwości podziwiać tego widoku ;) Jej zapach jest dość neutralny, dlatego też nie będzie przeszkadzał nawet tym najbardziej wyczulonym. Nałożona na twarz nie spływa, nie przemieszcza się i wraz z upływem czasu zaczyna delikatnie zastygać. Miałam dylemat, jak długo powinnam trzymać maskę na twarzy - według strony internetowej jest to 5-7 minut, a według ulotki przy opakowaniu 15 minut. Na spotkaniu blogerek przedstawicielka firmy, Pani Renia, mówiła nam o idealnym czasie trzymania maski na twarzy, ale muszę przyznać szczerze, że zupełnie wyleciała mi ta informacja z głowy :( Jednak już po około 6 minutach trzymania maski na twarzy, skóra zaczęła mnie mocno swędzieć, dlatego postanowiłam zmyć glinkę. Zmywanie nie sprawiło większych problemów, a efekty bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Moja skóra jest niesamowicie oczyszczona, odświeżona i zrelaksowana. Na pewno jeszcze nie raz po nią sięgnę :)


19,37 zł/ 250g

23 marca 2014

Pastelowy manicure na wiosnę - Vipera Roulette 36

Mam w swoich zbiorach sporo jasnobeżowych lakierów, które uwielbiam za uniwersalność, ale często czuję się nimi trochę znudzona. Wpadłam więc na pomysł, by kupić jakiś nowy top coat, który urozmaici mi pastelowy manicure wiosną :) Na początku myślałam o czymś z Golden Rose - np. serii Jolly Jewels czy Carnival. Nie mogłam się jednak zdecydować na żaden wariant i na tym moje zakupy chwilowo się zatrzymały. Podczas ostatniej wizyty w galerii natrafiłam na stoisko kosmetyków Vipera, a tam znalazłam prawdziwe cudo! Jeśli polubiłyście top coaty z Golden Rose, ten zdecydowanie również przypadnie wam do gustu :)

 
 Aby uzyskać taki efekt, wystarczą trzy-cztery proste kroki :)
1. Opcyjnie - warstwa ulubionej odżywki lub base coat'u
2. Pastelowy lakier w ulubionym kolorze - u mnie Paese 301
3. Warstwa top coatu Vipera Roulette - u mnie 36
4. Wysuszacz/utwardzacz - u mnie Sally Hansen Insta-Dri


 Pastelowy lakier w odcieniu nude, idealnie kryjący Paese 301 :)

 Top coat z białymi kropeczkami i kwadracikami Vipera Roulette 36


A może warto by było skusić się na inne wersje tego top coatu?
Zestawienie pochodzi ze strony www.vipera.com.pl


18 marca 2014

Nowości u mnie - wygrane w konkursach i mini zakupy


Bardzo lubię brać udział w konkursach - szczególnie w takich, w których mogę spróbować swoich sił - a to graficznych, fotograficznych czy może 'pisarskich' ;) Kiedyś byłam prawdziwą konkursomaniaczką i kiedy tylko natrafiałam na jakiś interesujący konkurs, zawsze dołączałam swoje zgłoszenie. Ostatnio jednak ciągle mam coś na głowie i nie wiem, gdzie ucieka mi ten czas, który mogłabym przeznaczyć właśnie na to dawne hobby. Tak czy siak, w ciągu dwóch poprzednich tygodni szczęście się do mnie uśmiechnęło - wygrałam aż dwa konkursy, w których nagrody ogromnie mnie ucieszyły. W zasadzie był też trzeci konkurs, ale trochę wcześniej i o nim już pisałam tutaj.
 


Pierwszą wygraną był słodki zestaw kosmetyków z walentynkowego konkursu Misslyn. Do tej pory miałam (o ile dobrze pamiętam) tylko jeden kosmetyk z tej firmy - piękny jak bezchmurne niebo lakier do paznokci o którym pisałam tutaj. Zadanie konkursowe polegało na wyborze kosmetyków, których użyjemy do walentynkowego makijażu i uzasadnienia tego wyboru w kreatywny sposób :) Na zdjęciu widzicie nagrody: tusz do rzęs z efektem push-up, podwójne cienie do powiek, bardzo intensywną pomadkę w kolorze fuksji, idealnie matowy róż do policzków i soczysty lakier do paznokci. Kosmetyki te na pewno jeszcze pojawią się na blogu!


Kolejna wygrana również bardzo mnie zaskoczyła. Na blogu Agaty i Pauliny - Frozen malibu - udało mi się wygrać organiczny, naturalny szampon do włosów firmy Love me green. Widzicie ten śliczny design opakowań? Jestem nimi po prostu zachwycona, a i podwójnie ciekawa, bo nigdy nie miałam żadnego kosmetyku tej firmy.


Do szamponu dołączona była również koperta skrywająca kilka próbek, które z ogromną przyjemnością zaczynam otwierać... ;)


Ostatnia rzecz to wynik moich mini zakupów. Pędzel do rozcierania cieni potrzebny był mi od dawna i już wiele tygodni temu zdecydowałam, że nabędę Hakuro H77. Ciągle jednak brakowało mi czasu żeby zrobić te zakupy, a jak już czas się znalazł, to o tych planach zapominałam. W końcu udało mi się zebrać w sobie, a pędzelek jest już u mnie. Zdecydowałam, by zakupić go w Minti Shop - sklepie, w którym już raz robiłam zakupy i byłam zachwycona profesjonalną i błyskawiczną obsługą.


A wy lubicie konkursy, próbujecie w nich swoich sił? :)

12 marca 2014

Soraya Max Cover make-up sceniczny, odcień 02 beżowy

Jakiś czas temu w moim pudełku z Programu Nowości drogerii Rossmann pojawił się nowy podkład firmy Soraya. Bardzo mnie to ucieszyło, bo słyszałam o podkładach tej firmy wiele dobrego, a sama ostatnio chętnie testuję nowe podkłady, gdyż znudziło mi się kupowanie w kółko sprawdzonego Affinitone. Niestety, podkład ten okazał się dla mnie mocno za ciemny, dlatego też testowała go moja mama. A była ona nim zachwycona i namówiła mnie na napisanie jego recenzji :) Nie mogłam jej odmówić, dlatego też dzielę się z wami opinią mojej mamy o tymże podkładzie.

  

U mamy sprawdził się on fantastycznie - jak sama mówi: "jest delikatny, lekki, nie powoduje efektu maski, ale jednocześnie spełnia swoje zadanie i świetnie kryje". Bardzo spodobało jej się to, że w ogóle nie czuła go na twarzy. Według niej podkład bardzo dobrze rozprowadza się po twarzy i momentalnie wnika w skórę. Dodatkową zaletą jest to, że podkład ten absolutnie nie brudzi. Po całym dniu podkład wygląda tak samo, jak tuż po nałożeniu. Jest łatwy do zmycia. Podkład lekko wypełnia zmarszczki, ale nie zbiera się w nich, nie roluje, nie podkreśla. Opakowanie jest wygodne ze względu na pompkę, ale niestety średnio nadaje się do kosmetyczki - zajmuje w niej zbyt wiele miejsca. Mama podsumowuje "jest jednym z moich ulubionych, mimo że stosowałam już wiele podkładów". 

Po zachwytach mojej mamy bardzo żałowałam, że odcień zupełnie się dla mnie nie nadaje, co zresztą możecie zobaczyć poniżej. Na zdjęciu widzimy porównanie podkładu Rimmel Match Perfection w odcieniu 101 Classic Ivory, który aktualnie używam, z podkładem z Soraya.



A wy miałyście już podkład tej marki? A może wasze mamy również bardzo zachęcają Was do sprawdzonych przez siebie kosmetyków? :)

8 marca 2014

Marcowe pudełko z Programu Nowości drogerii Rossmann

Marzec powitał mnie bardzo miło - kolejnym pudełkiem z Programu Nowości drogerii Rossmann :) Tym razem było ono wyjątkowo kolorowe i mam nadzieję, że jest prawdziwą prognozą zbliżającej się wielkimi krokami słonecznej wiosny. Zobaczmy, co znalazło się w czerwonym pudełku...




Bielenda, Masło do ciała Zmysłowa Wiśnia - opakowanie wygląda tak dość dziwacznie, bo to dopiero zapowiedź tego, jak produkt finalnie będzie wyglądał, stąd też takie papierowe wydrukowane naklejki :) Jego zapach jest fenomenalny, ale o tym już wkrótce...

Playboy, balsam do ciała Play It Lovely - takie cukierkowe jest nie tylko jego opakowanie - to co on skrywa również okazało się być cudownie urocze - jego recenzja na pewno pojawi się na blogu!

Bielenda, drogocenna mgiełka samoopalająca Arganowa - kosmetyk samoopalający w takiej formie wydaje mi się być bardzo wygodny, a czy w rzeczywistości też taki się okaże?

Veet, krem do depilacji pod prysznicem -  z takim sposobem na depilację jeszcze nie miałam styczności, jestem ciekawa czy przypadnie mi do gustu :)

Hipp, płyn do kąpieli i puszczania baniek -  moja radość na jego widok była ogromna, cudownie jest móc obudzić w sobie dziecko!

Wibo, tusz do rzęs Panoramic Lashes - czy ma szansę okazać się hitem?

Lovely, pomadka Color Wear Long Lasting -  pomadki w kredkach stały się ostatnio bardzo popularne. Jestem bardzo ciekawa czy ta od Lovely dobrze się spisze i czy faktycznie będzie 'long lasting' :)

Maybelline, niebieski liner Master Kajal -   forma bardzo ciekawa, ale kolor niestety zupełnie nie mój, więc na pewno go komuś podaruję :)

Rimmel BB Cream Stay Matte - miałam nadzieję, że będę mogła go sobie wiosną przetestować jako lżejszą wersję podkładu, ale niestety - okazał się bardzo ciemny i okropnie pomarańczowy, więc już teraz wiem, że go nie przetestuję :(

Teekanne, zestaw czarnych herbat - dla ogromnej miłośniczki wszelkich herbat to prawdziwy rarytas - niezwykle się cieszę z tego zestawiku :)

 
Jak widzicie, pudełko to jest bardzo zróżnicowane i zawiera wiele takich kosmetyków, które pewnie normalnie nie wpadły by do mojego koszyka, co mnie bardzo cieszy - mam okazję przetestować coś fajnego :) Może z wyjątkiem podkładu w dziwnym kolorze i niebieskiej kredki, w której nie czuję się najlepiej - ale poza tym, wszystko mnie bardzo zaciekawiło i już troszkę ponad tydzień temu rozpoczęłam testowanie :) Recenzje jak zwykle pojawią się również na blogu! Co was najbardziej interesuje?

5 marca 2014

Krem Avene, który ratował mnie przez ostatnie dwa tygodnie.

Przeziębienie to paskudna sprawa. Szczególnie wtedy, gdy wiąże się z ogromnym katarem i dopada taką osobę, która nie umie delikatnie się wysmarkać i za każdym razem okropnie podrażnia sobie nos. Do tego stopnia, że po dwóch-trzech dniach walki z katarem, nos wygląda jakby stoczył walkę z papierem ściernym. No cóż - ja właśnie tak mam. I choćbym nie wiem jak się starała, za każdym razem w czasie przeziębienia zamieniam się w Rudolfa, niezależnie od pory roku. No i niestety, nie wyglądam tak uroczo, jak ta bajkowa postać, a skóra na nosie woła o pomstę do nieba. Tak też było dwa tygodnie temu, kiedy zaczęłam chorować. Zwykle od samego początku choroby smaruję nos maścią z witaminą A, aby zapobiec podrażnieniom i nieco złagodzić te już powstałe i tylko ten specyfik do tej pory bezboleśnie mi w tym pomagał, wszystkie inne kremu piekły niemiłosiernie. Tym razem jednak (jak i za każdym innym tak naprawdę) nie dało się walczyć z nieuniknionym, gdyż już po kilku dniach na moim nosie skóra stała się okropnie wysuszona, podrażniona, jakbym ją dosłownie pocierała papierem ściernym. Skoro maść z witaminą A tym razem nie wystarczyła, postanowiłam się rozejrzeć po łazience i poszukać jakiegoś wybawiciela...


I tym oto sposobem wybór padł na krem Avene Hydrance Optimale Légère czyli lekki krem nawilżający, który otrzymałam podczas Warszawskiego Spotkania Blogerek. I był to trafny wybór! Do dyspozycji, jak widzicie na zdjęciu, miałam jedynie próbkę 15 ml kremu, ale po tym jak bardzo mi on pomógł, nie mogłabym się nie podzielić moją opinią o nim. 

Krem ten polecany jest dla skóry wrażliwej normalnej i mieszanej. Nie jest on najbardziej nawilżającym kremem oferowanym przez Avene - w ofercie znajdziemy również bogatszą wersję Riche, która polecana jest dla cery wrażliwej suchej i bardzo suchej. Moja skóra w trakcie choroby była bardzo sucha, ale jak się okazało, wystarczyła mi spokojnie nawet ta lekka wersja kremu. Nakładałam go na skórę nosa odrobinę grubszą warstwą niż normalnie i pozostawiałam do całkowitego wchłonięcia. Już po niecałej godzince skóra na moim nosie zupełnie się zmieniała - z szorstkiej w dotyku, czerwonej jak buraczki, przeraźliwie suchej, ściągniętej a nawet popękanej, w znacznie bardziej miękką, elastyczną i mniej suchą. Byłam pod ogromnym wrażeniem jak bardzo kondycja mojej skóry poprawiała się już po pierwszym nałożeniu. Świetne było też uczucie ukojenia, które gwarantuje ten krem. Samo stosowanie było wygodne i przyjemne - lekka, niemalże żelowa konsystencja kremu pozwalała mi na nałożenie jego odpowiedniej ilości. Krem szybko się wchłaniał i nie pozostawiał uczucia tłustej warstwy. Nie zapychał też, chociaż słyszałam od dziewczyn ze spotkania, że u niektórych w tej kwestii nie sprawdził się najlepiej - jak widać, każdy powinien przetestować go na swojej skórze.  

A wy macie jakieś swoje sposoby na podrażnioną i przesuszoną skórę? :)

2 marca 2014

Paskudny bubel, którego nigdy więcej nie kupię - płyn do demakijażu oczu Kolastyna Refresh

Jak już mówiłam, zwykle nie piszę o kosmetykach, które nie przypadły mi do gustu - wolę dzielić się z wami tymi, które mogę spokojnie wam polecić. Czasem jednak trzeba przestrzec przed niektórymi produktami... Przedstawiam wam bubla roku - żaden kosmetyk w przeciągu ostatnich kilku miesięcy mnie tak nie zdenerwował, jak ten, a mianowicie... płyn do demakijażu oczu Kolastyna Refresh. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, gdyż produkty z Kolastyny zazwyczaj nieźle się u mnie sprawdzały i sama marka wywoływała we mnie raczej pozytywne odczucia. No ale cóż... nie zawsze może być tak pięknie i kolorowo.


Kiedy po raz pierwszy otworzyłam tą dość zgrabną i praktyczną buteleczkę, a następnie poczułam jego zapach na waciku, od razu odwróciłam opakowanie, by sprawdzić termin ważności kosmetyku. A to dlatego, że zapach ten wydał mi się dziwnie podejrzany - dość silny, duszący, przypominający... drożdże? Nie mam pojęcia jak go opisać, ale okropnie mi się nie spodobał i zdziwił mnie tym bardziej, że na opakowaniu ewidentnie widzimy napis ''bezzapachowy'', a tu coś takiego... No ale cóż - data ważności jeszcze bardzo długa, bo aż do lipca 2015 roku. Dziwna sprawa, ale postanowiłam mimo wszystko zaryzykować, więc potarłam delikatnie wacikiem powiekę, by zmyć z niej tusz i cienie. No i mamy od razu kolejną wadę - płyn ten zupełnie ich nie zmywał, a raczej po prostu rozcierał po skórze. Jakby tego było mało, moja skóra nagle zaczęła się robić czerwonawa, a potem piec mnie, jak gdybym tarła tym wacikiem swoją powiekę niczym podczas ścierania upartego brokatowego lakieru z paznokci... W życiu żaden płyn do demakijażu mnie tak nie podrażnił, jak ten. Nigdy nawet nie uważałam swojej skóry za jakąś wyjątkowo wrażliwą i wymagającą - stosowałam zawsze dostępne w drogeriach płyny z takiej raczej średniej półki i nie zdarzyło mi się jeszcze takie pieczenie i podrażnienie. Płyn ten rzekomo miał nawet zapobiegać podrażnieniom skóry wokół oczu - dobre sobie... Połączenie tego dziwnego zapachu z podrażnieniem i zaczerwienieniem mimo jeszcze długiego terminu ważności zmusiły mnie, aby pozbyć się tego płynu. 

Pragnę podkreślić, że jest szansa, iż po prostu trafił mi się jakiś felerny egzemplarz i być może nie wszystkie takie są. Chciałam w drogeriach posprawdzać czy inne egzemplarze też tak dziwnie pachną, ale nigdzie nie mogłam go znaleźć - czyżby został on wycofany?



A wy miałyście z nim do czynienia? Może macie podobne odczucia do moich?


A i jeśli chodzi o badanie włosów Pantene, o którym pisałam tutaj, spotkała mnie przykra niespodzianka - okazało się, że wysłałam za mało włosów do badania i muszę dosłać ich jeszcze 2 razy tyle (!). Dla mnie to strasznie przykre, bo już za ostatnim razem gdy je wysyłałam było ich strasznie dużo, byłam pewna że tyle właśnie miało być. Najgorsze jest to, że muszą to być włosy od skóry głowy, więc musimy się pozbawić tych włosów naprawdę strasznie dużo :(